Robin Hood: Książę złodziei to film, który jest do dziś bardzo popularny wśród widzów w Polsce. Jednak również w innych częściach globu produkcja w reżyserii Kevina Reynoldsa ma swoich oddanych wielbicieli. Film należy do gatunku tych, które miały wszystkie możliwe elementy, aby się nie udać, jednak okazały się sukcesem. To produkcja, w której producenci wiedzą lepiej i mają w nosie zdanie reżysera. Według zakulisowych informacji nawet główny montażysta w trakcie składania filmu został odsunięty od pracy, a montażem zajęli się producenci, w tym główna gwiazda produkcji, Kevin Costner. Finalny efekt miał nie spodobać się Reynoldsowi. Łagodzenie wielu aspektów, aby widowisko otrzymało ocenę PG, czy notoryczne utarczki na planie Costnera z Reynoldsem, to tylko niektóre z problemów tej produkcji. Jednak ostatecznie okazała się ona drugim najbardziej kasowym filmem 1991 roku, ustępując tylko produkcji sci fi Terminator 2: Dzień sądu. Film nie zdobył uznania krytyków, jednak spodobał się dużej części widowni. Jednym z głównych zarzutów w recenzjach była kreacja Costnera. Sam aktor dostał za swój wyczyn na ekranie Złotą Malinę dla najgorszego aktora. Czy jednak zasłużenie? Według mnie nie. Po latach odświeżyłem sobie ten film. I rzeczywiście nie jest to najlepsza rola Costnera, ale również nie należy rozpatrywać jej w kategorii kreacji fatalnych. Jest to raczej występ poprawny. Robin Hood był zawsze bohaterem charyzmatycznym, który jest niezłomnym liderem swojej drużyny banitów z lasu Sherwood. I właśnie takie były kreacje czy to Errola Flynna, czy Douglasa Fairbanksa, którzy przed Costnerem wcielili się w bohatera. Gwiazdor Księcia złodziei nie wypada dobrze na tle swoich poprzedników, jednak nie jest to rola "godna" miana najgorszego aktora. Costner jest raczej drętwy, gdy trzeba wejść w jakieś emocjonalne tony ze swoją postacią czy luźniej do niej podejść, pożartować, jednak gdy trzeba wejść na te przygodowe tory, poszarpać się z rycerzami i pomachać mieczem, to wychodzi z tego obronną ręką. Costner nie sprawdza się jako lider banitów, jednak jako wojownik wchodzący w środek akcji bez żadnych skrupułów dla wroga wypada znakomicie. Natomiast już Morgan Freeman jako Azeem i Alan Rickman jako szeryf z Nottingham sprawdzają się w tej produkcji znakomicie i ich kreacje się nie starzeją. Szczególnie Rickman świetnie prezentuje się w tej przerysowanej wersji ikonicznego antagonisty. Aktor jest w filmie jak złoczyńca z kreskówki i doskonale bawi się swoją rolą. Co ciekawe, Rickman po przeczytaniu scenariusza uznał, że jest fatalny, a kwestie szeryfa strasznie drętwe. Wobec tego postanowił "podrasować" dialogi złoczyńcy, dodając do nich odrobinę komedii. Pomysł ten poparł reżyser, ukrywając zmiany przed producentami aż do kręcenia danego ujęcia, żeby nie wprowadzili poprawek. Tak otrzymaliśmy zapadającą w pamięć kreację czarnego charakteru ze świeżym podejściem Rickmana. Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby za tę rolę wziął się mniej zdolny aktor. Natomiast Freeman doskonale odnalazł się w kreacji człowieka pełnego honoru, służącego dobrą radą, potrafiącego wesprzeć przyjaciela w potrzebie, jednak przy tym nie zapominał o odrobinie humoru w swojej postaci. Co ciekawe, prawie nie zobaczyliśmy tego bohatera. Wprowadzono go do scenariusza, wzorując się na postaci Nasira z serialu Robin z Sherwood z 1984, ponieważ twórcy myśleli, że występował w oryginalnej legendzie. Jednak tak nie było, a producenci zamiast usunąć postać, postanowili po prostu zmienić jej imię, aby uniknąć potencjalnych pozwów. Swoją drogą, gdy twórcy skryptu nie wiedzą, jakie postacie występują w legendzie o Robin Hoodzie, to świadczy tylko o złym przygotowaniu. Nie dziwię się, że scenariusz mógł się nie spodobać Rickmanowi i Reynoldsowi. Freeman i Rickman to zdecydowanie najjaśniejsze punkty w filmie. Po obejrzeniu produkcji po latach stwierdzam, że oprócz wspomnianej wcześniej dwójki, to postacie drugoplanowe zostały bardzo słabo wykorzystane. W opowieściach o Robin Hoodzie jego drużyna jawi się jako tacy Avengers z Sherwood, charyzmatyczni, zabawni, waleczni i honorowi. Ten element zawierały seriale o Robin Hoodzie czy większość filmów. Jednak tak się nie stało w tym przypadku. Szczególnie Will Szkarłatny to postać, której wątek został bardzo słabo napisany, nawet biorąc pod uwagę twist na końcu. Podobnie Mały John, który na początku jest świetny w czasie pojedynku w wodzie z Robinem, by potem gdzieś się zagubić. Natomiast Marian miota się całą produkcję między swoją waleczną stroną, a byciem damą w opałach i nie może się zdecydować. Do tej pory moją ulubioną wersją tej postaci są kreacje Anny Galvin i Barbary Griffin z serialu Nowe przygody Robin Hooda. Takiej zadziornej Marian potrzebował film Reynoldsa. Ciekaw jestem, jak w tej kreacji sprawdziłaby się Robin Wright, która zrezygnowała z udziału w projekcie ze względu na ciążę. Jednak zastanawiające jest, jak widowisko ze słabym scenariuszem, który nie wykorzystuje potencjału wielu postaci, mógł stać się hitem. Odpowiedź wydaje się prosta. Otóż legenda o Robin Hoodzie to swoisty samograj. Opowieść o bandzie buntowników, kierowanej przez charyzmatycznego wojownika i mistrza łucznictwa, którzy walczą ze złymi bogatymi i oddają zrabowane kosztowności biednym. Taka historia sprawdza się na każdej szerokości geograficznej i twórcy Księcia złodziei nie bawili się w zbytnią zmianę i tak świetnej opowieści. Przeprowadzili ją sprawnie od punktu A do punktu B, całość okrasili świetną muzyką i scenami akcji, które się nie zestarzały. Jeszcze na początku kombinowali z Robinem jako krzyżowcem, jednak potem wrócili na tory znanej legendy, co sprawdziło się na ekranie. To przygoda lekka i przyjemna, kilka razy lepsza od choćby ostatniej wersji historii łucznika na dużym ekranie, czyli filmu Robin Hood: Początek, gdy to twórcy bezsensownie starali się iść w mroczniejsze tony i z naszego bohatera uczynili jakieś dziwne połączeni Bruce'a Wayne'a z Johnem Wickiem, który strzela do wrogów podwójnymi strzałami. Wersja Reynoldsa zdecydowanie wygrywa takim przygodowym rozmachem. Jednak gdy spojrzeć po latach, to rzeczywiście widać w tym filmie starcie dwóch różnych produkcji, czyli wizji Reynoldsa i producentów. I w przypadku Reynoldsa skłaniałbym się, że te właśnie lżejsze, przygodowe i bitewne elementy są jego, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że popierał komediowe zmiany w kreacji szeryfa w wykonaniu Rickmana. Gdyby Reynolds miał pełną kontrolę nad filmem, również przy montażu, być może otrzymalibyśmy o wiele lepszą produkcję, która byłaby nie tylko przyjemnym filmem do obejrzenia z przyjaciółmi, ale i filmową ikoną. Tymczasem wizja twórcy mierzy się w widowisku z bardziej pompatycznymi, sztywnymi momentami, za którymi pewnie opowiadali się producenci. Na szczęście nie jest to aż tak kłujące w oczy, ale zauważalne, choćby we wszystkim wynurzeniach i rozpaczaniach głównego bohatera, kompletnie niepotrzebnych w tej produkcji. Można stwierdzić, że te dwie wizje toczą ze sobą bitwę przez cały film, wcale nie gorszą od tej między wojownikami na ekranie. Na szczęście w większości rund wygrywa na punkty Reynolds i jego koncepcja. Można zatem napisać, że Robin Hood: Książę złodziei stał się klasykiem, mimo wszelkich przeciwności losu i przede wszystkim złej woli producentów. Paradoksalnie ich starania, aby pokazać widowisko jak największej widowni, sprawiło, że otrzymał on swoje najsłabsze elementy. Produkcja jest przykładem, że przede wszystkim należy zostawiać reżyserom twórczą swobodę, gdy mają jakąś konkretną wizję na projekt i chcą się jej trzymać. Po latach to nadal przyjemny, prosty film, który spokojnie można obejrzeć w wolne popołudnie i dobrze się przy nim bawić. Jednak nie zmienia to faktu, że można było z tej historii wycisnąć o wiele więcej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj