„Wyrobnik” to dość pejoratywne słowo, szczególnie w kontekście pracy artystycznej, możemy je więc zastąpić sformułowaniami takimi jak: „rzemieślnik”, „wykonawca” czy „realizator”. W definicji taki reżyser tworzy dzieło w sposób solidny, sumienny, z należytym szacunkiem do danego gatunku. „Nie ma do czego się przyczepić”, często mówimy w takich sytuacjach, a jednak sprawne oko kinomana zauważy brak stylu, a w niektórych przypadkach serca, jakie zaangażowani artyści wkładają w swoją pracę. Dla wielu widzów powyższe pojęcia są dość abstrakcyjne: po co krytykować dobry film, jeśli spełnia wszystkie obowiązujące w kinie normy. Od linijki, można powiedzieć, sęk w tym, że na płaszczyźnie artystycznej często najciekawsze rzeczy dzieją się właśnie wtedy, gdy twórcy wyjeżdżają poza margines i piszą między wierszami. Jednym z takich rzemieślników był dla mnie zawsze Sam Raimi. Rozkochany w filmach Jarmuscha, Lyncha, braci Coen czy Spike’a Lee, nie byłem przychylny twórcom pokroju Ridleya Scotta, Jamesa Camerona czy Joela Schumachera. Traktowałem ich jak świetnie wyszkolonych specjalistów, którzy na zamówienie są w stanie wyreżyserować wysokobudżetowy blockbuster praktycznie w każdym gatunku. Nie odnajdywałem jednak w ich twórczości filmowej poezji, która zawsze wydawała mi się (i wciąż wydaje) najważniejsza. Sam Raimi pasował mi zawsze do tej definicji. Z jednej strony horrorowy rodowód, z drugiej superbohaterskie blockbustery. Raz kryminały, innym razem niezbyt wymyślne romansidła. Co prawda chałturzyć zdarzało się również Spike’owi Lee, ale nawet w odstającym od jego filmografii Planie doskonałym było widać osobisty styl. W dziełach Raimiego trudno szukać autorskiego sznytu, który robiłby za motyw przewodni całej jego twórczości. Co więcej, po dobrze zapowiadającym się debiucie w postaci Martwego zła, a następnie wkroczeniu do hollywoodzkiej pierwszej ligi ze Spider-Manami, kariera reżysera stanęła w miejscu.
fot. materiały promocyjne
Od 1981 roku do dzisiaj Sam Raimi stworzył piętnaście filmów. Najdłuższa przerwa dzieli jego dwa ostatnie obrazy. Oz: Wielki i Potężny powstał w 2013 roku, a Doktor Strange w multiwersum obłędu w 2022, więc mamy tutaj prawie dziesięcioletnią pauzę. Dla niektórych twórców, próbujących za wszelką cenę utrzymać się w mainstreamie, to zabójczy przestój. W przypadku Raimiego jest to jeszcze bardziej znamienne, bo Oz okazał się filmem niesatysfakcjonującym, który nie odniósł nawet spektakularnego sukcesu finansowego. Przez ostatnie dziesięć lat Raimi pisał i produkował, ale nie w olbrzymich ilościach. Stworzenie jednego odcinka Ash kontra martwe zło czy wyprodukowanie kilku niezbyt dobrze ocenianych horrorów to zbyt mało, żebyśmy mogli mówić o rozwijającej się karierze. Nikogo nie powinno więc dziwić zaskoczenie filmoznawców i fanów kina, gdy pojawiła się wiadomość, że będący na topie Marvel wyznaczył właśnie tego reżysera do poprowadzenia swojego kolejnego hitu. Nie dość, że przebywał on od dłuższego czasu w artystycznym niebycie, to jeszcze jego autorska siła była nieco dyskusyjna. Kevin Feige od dłuższego czasu stawiał na unikatowy styl młodych gniewnych. Marvel na tym korzystał nawet wtedy, gdy autorskie konotacje musiały iść na kompromisy z blockbusterowym walcem. Jak w takim razie do tej tendencji miał się Sam Raimi, który praktycznie został wyciągnięty z kapelusza? Doktor Strange 2 udowodnił, że Kevin Feige po raz kolejny „miał nosa”, więc nic dziwnego, że to on jest showrunnerem Marvela, a nie malkontenci mojego typu, którzy na wieść o wymianie Scotta Derricksona na Sama Raimiego wpadli w rozpacz. Z marvelowskiego horroru zrobi nam superbohaterskie mordobicie ugruntowane w wątpliwej jakości tendencjach przełomu wieku – dało się słyszeć utyskiwania dochodzące z głębi internetowych forów. Przyniesie tę swoją linijkę i zaprojektuje nam generyczny popcorniak, w którym obłęd i szaleństwo znajdą się jedynie w tytule – wyrokowali inni. W moim mniemaniu Marvel wybrał najbezpieczniejszą drogę, która nijak miała się do mych osobistych oczekiwań. Niestety, filmografia reżysera nie nastrajała optymistycznie. Rozumiem popkulturowy status dwóch pierwszych Spider-Manów, ale nigdy nie byłem fanem tej wersji Pajączka.
fot. materiały promocyjne
Trudno negować rozrywkową wartość Spider-Mana i Spider-Mana 2, jeśli sam Stan Lee wymieniał te obrazy jako jego ulubione filmy superbohaterskie. Humor, akcja, dramat, romans, sympatyczny protagonista, charakterystyczni antagoniści – wyszedł z tego książkowy blockbuster wyreżyserowany sprawną ręką. Na przełomie wieku już mocno siedziałem w kinie awangardowym i niezależnym, więc ten hollywoodzki schematyzm zupełnie do mnie nie przemawiał. To, czego szukałem w filmach, odnalazłem dużo później, właśnie w MCU, które udanie balansowało awangardę z komercyjnym zapotrzebowaniem wielkich wytwórni. Spider-Man prezentował czysty eskapizm, a autorski styl Raimiego był wówczas dla mnie niewidoczny. Dopiero dużo później zacząłem dostrzegać szczegóły, które składały się na autorską estetykę reżysera. Niestety, Raimi w swoich dziełach bardzo oszczędnie dawkuje nam to, co mu w duszy gra. A szkoda, bo przecież w produkcji Martwe zło z nawiązką zaprezentował nam swój styl. Śledząc filmografię Sama Raimiego, można wysnuć wniosek, że reżyser artystycznie cały czas goni za swoim wielkim hitem. To właśnie w horrorach nawiązujących do Martwego zła da się wyczuć radość tworzenia, zabawę formą i treścią, a także postmodernistyczne, nieoczywiste rozwiązania. Martwe zło 2, Armia ciemności czy Wrota do piekieł grają campową konwencją, udowadniając przy okazji, że horror i komedia w jednym stoją domu. Raimi tak popuszcza wodze fantazji i wzbija się na wyżyny kreatywności, że klękajcie narody. Widać to doskonale w nowym Doktorze Strange’u, gdzie odbywa się czarodziejska bitwa na nuty, mackowata spojówka traci gałkę oczną, a międzywymiarowa podróż w ciągu kilku sekund ze slapsticku przemienia się w koszmar. To właśnie podczas seansu tego filmu zdałem sobie sprawę, jak utalentowanym i pomysłowym autorem jest reżyser Spider-Mana 2.

Sam Raimi - Top 10 najlepszych filmów wg redakcji naEKRANIE

Dino De Laurentiis Company / Renaissance Pictures / Universal Pictures
+4 więcej
Wcześniej, zapewne z różnych względów, musiał pracować przy mainstreamowym kinie, które nie do końca wykorzystywało potencjał drzemiący w jego artystycznej duszy. O ile w produkcjach superbohaterskich miał jeszcze pole do popisu (wspaniały Doktor Octopus ze Spider-Mana 2), to już w filmach takich jak: Gra o miłość, Dotyk przeznaczenia, Szybcy i martwi czy Oz: Wielki i Potężny jego największe atuty są dość przezroczyste. Oczywiście, w każdym z tych obrazów tu i ówdzie przebija się na powierzchnię styl, ale jest on jakby przytłumiony – autor nie rozwija po prostu skrzydeł swojej kreatywności. Co ciekawe, jednym z najlepszych obrazów w filmografii reżysera jest Prosty plan, do którego scenariusz napisał Billy Bob Thornton. Thriller z czarnym humorem, przypominający nieco obrazy braci Coen, zyskał dwie nominacje do Oscara i ogólnoświatowe uznanie. Prosty plan jest filmem świetnie zrealizowanym, ale to, co zobaczyła widownia, mogłoby wyjść spod ręki wielu hollywoodzkich reżyserów. Dopracowane i zadowalające na każdym polu dzieło, które pod względem formy nie wyróżnia się na tle innych amerykańskich obrazów. Po przeciwnej stronie znajduje się natomiast produkcja Wrota do piekieł, która, delikatnie mówiąc, zebrała mieszane opinie. W tym chaotycznym horrorze, gdzie komedia serwowana jest naprzemiennie z grozą, styl Raimiego aż wylewa się z ekranu. Oba przypadki są znamienne dla kariery reżysera. Obrazy, w których twórca poświęca najwięcej, zyskują uznanie, a te, gdzie bawi się swoimi gatunkowymi fascynacjami, traktowane są raczej z przymrużeniem oka. Gdy popatrzymy na filmografię Raimiego z tej perspektywy, zrozumiały staje się dla nas romans z mainstreamem. Artysta musi zarabiać, a jak widać, jego zabawy campem nie zyskują uznania szerokiej widowni. Dlatego też wielki szacunek należy się Kevinowi Feigemu, który dostrzegł wciąż marnujący się potencjał Raimiego i pozwolił mu na wolność artystyczną w naprawdę dużym filmie. Zaufał mu, wiedząc, że tak doświadczony reżyser nie pojedzie po bandzie i tam, gdzie trzeba, dopuści do głosu marvelowskie schematy. Raimi wykonał swoją robotę we właściwy sposób. Doktor Strange 2 wciąż jest filmem MCU, jednak w odpowiednich miejscach nietypowa i szalona estetyka przejmuje ster i robi piorunujące wrażenie. Niskobudżetowe Martwe zło w pewien dziwaczny sposób dostało swój reboot w postaci wielkiego blockbustera. Sam Raimi po tylu latach artystycznej tułaczki wreszcie dopiął swego i może poczuć się usatysfakcjonowany.
Disney
+13 więcej
Zadowoleni powinni być również fani Marvela, bo złowróżbne prognozy dotyczące Multiwersum obłędu nie sprawdziły się, a do grona artystów zaangażowanych w MCU dołączył kolejny autor. Sam Raimi to fachowiec, jakich mało. Jest dokładnie takim twórcą, jakiego Marvel potrzebuje. Świadomy na oczekiwania szerokiej widowni, umiejący iść na kompromisy z wielkimi wytwórniami, a kiedy jest ku temu sposobność, dający upust niczym nieskrępowanej wyobraźni. Co ciekawe, Raimi przy dobrych wiatrach mógłby przyczynić się do pewnej rewolucji w kinie. Film Doktor Strange w multiwersum obłędu może stać się protoplastą dziwacznego gatunku filmowego. Nazwijmy go roboczo "disnejowskim horrorem". Mamy tu przecież grozę strawną dla młodszej widowni. Bez krwi, nadmiernego mroku i defetyzmu, ale z wymyślnymi zgonami i makabrą prowadzącą w prostej linii do komiksów i gier komputerowych. Włodarze Marvela dobrze wykombinowali, że współczesny młody widz jest zaznajomiony z pewnego rodzaju brutalnością. Paradoksalnie dzięki temu łatwiej mu oddzielać fikcję od rzeczywistości, co jeszcze kilkadziesiąt lat temu stanowiło olbrzymi problem w odbiorze popkulturowych treści przez dzieci i nastolatków. Doktor Strange 2 w sprytny sposób ogrywa tę tendencję, prezentując horror, który (również u najmłodszych) nie budzi niepokoju, ale daje masę frajdy. Wywołuje napięcie w podobny sposób jak wycieczka do domu duchów w wesołym miasteczku. To ten rodzaj strachu, który nie powoduje dyskomfortu, a pozwala w kontrolowany sposób delektować się emocjami związanymi z lękiem. Na seansie Doktora Strange’a 2 byłem z dziewięcioletnią córką i w konsternację wprawiła ją w zasadzie tylko jedna scena. Końcówka, podczas której Stephenowi niespodziewanie otwiera się trzecie oko, jest niczym machnięcie pędzlem autora, który podpisuje się pod skończonym dziełem. Reżyser nie mógł sfinalizować filmu w klasycznie przerażający sposób (jak na prawdziwego twórcę horrorów przystało), więc dał nam tyle, na ile marvelowska konwencja pozwalała. Zadziałało to znakomicie. Nie dość, że wywołało emocje znamienne dla kina grozy, to jeszcze zaserwowało podbudowany jump scare’em cliffhanger. Takiego finału w MCU jeszcze nie było, a to właśnie zasługa reżysera, któremu wróżono artystyczną emeryturę. Jak widać – od niebytu do rewolucji krótka droga.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj