Zmarł Stan Lee. Piotr Piskozub w emocjonalnym tekście proponuje nieco inne spojrzenie na jego legendę - to przecież człowiek, na którego portrecie możemy dostrzec wiele rys. Pytanie tylko - czy bez nich ta legenda faktycznie miałaby prawo się wydarzyć?
Tak jak każda orkiestra potrzebuje dyrygenta, tak każda wizja wymaga stratega, który ją wdroży. Rozejrzy się dookoła, zobaczysz to wszędzie: w przygotowaniu kolacji, w swojej pracy, w refleksji nad tym, kto dziś stawia wódkę. Jeśli w grę wchodzi choć odrobina procesu twórczego, a to ty jesteś tym, który wymyśla, musisz mieć nad sobą kogoś, kto wie gdzie, kiedy, jak i przede wszystkim za ile. Inaczej skończysz w podziemiach, czytając Cierpienia młodego Wertera, ewentualnie założysz blog, który po kilku miesiącach bezpowrotnie porzucisz. "The Man" w Marvelu na przełomie lat 50. i 60. XX wieku był właśnie tym projektantem, murarzem, choć przy betoniarce stał ktoś inny. Nawet jeśli Lee miał dryg do otaczania się uzdolnionymi pracownikami, nawet jeśli brał czynny udział w tworzeniu postaci, to trzeba nazwać rzeczy po imieniu: największym wynalazkiem Stanleya Liebera w popkulturze jest on sam, Stan Lee. Jego autopromocja rozciągnęła się na całe dekady; była tak szeroko zakrojona, że w niektórych ekranizacjach komiksów Domu Pomysłów zapominano wspomnieć o tym, iż konkretne postacie współtworzył jeszcze ktoś inny, a końcówka lat 80. i 90. to już prawdziwa jazda bez trzymanki - "The Man" tak bardzo chciał zostać gwiazdą kina, że był gotów w tym celu rozsprzedawać filmowe prawa do postaci, gdzie tylko się dało. Jeśli palicie, sięgnijcie teraz po papierosa. Za oparami dymu w Marvelu lat 60. można odnaleźć jeszcze większe tajemnice.
Z licznych biografii poświęconych bohaterowi niniejszego tekstu dowiecie się, jak faktycznie wyglądał proces twórczy w wydawnictwie. Nie, to nie było tak, że Lee miał w głowie rozpisany z góry na dół pomysł na konkretną postać, który to przedstawiał następnie rysownikowi. Stan stał w wiecznym rozkroku między kreacją a stroną marketingową, toteż niejednokrotnie koncept nowego bohatera był w jego przypadku jedynie ogólną sugestią kierunku działania, chrząknięciem pod nosem, jakimś bliżej nieokreślonym dźwiękiem wydobywającym się z jego ust. Postawcie się teraz na miejscu jego podwładnych, większych niż życie artystów, którzy zastanawiali się nad tym, o co chodziło ich szefowi tym razem. Spójrzmy prawdzie w oczy: jeśliby pomysły Stana nie trafiały do uszu Kirby'ego, Ditko czy innych znakomitych twórców, nic by z tego nie było. "The Man" w tamtym okresie swojego życia traktował ich jak zwykłych wyrobników, w dodatku nie do końca rozumiejąc, co za głodne kawałki chcą mu podsunąć. Przez długie lata cały splendor i gloria chwały za komiksową rewolucję i tak spływały w ogromnej mierze wyłącznie na niego. Ot, wycięcie w białych rękawiczkach. Jack odchodził z Marvela przyznając, że czuje się kontrolowany na każdym kroku, a Steve z uwagi na ogromne różnice z Lee - od artystycznych po charakterologiczne. Stan w latach 70. i 80. nie podkreślił dobitnie, jak wyglądała prawda o komiksowej rewolucji. Czy to na pewno przypadek? Zrobił to dopiero wtedy, gdy filmy Domu Pomysłów rozpoczynały swój triumfalny marsz, a on sam już absolutnie nic nie musiał. Wiecie, że rodzina Kirby'ego przez długie lata procesowała się z Marvelem o odpowiednie wynagrodzenie jego twórczości po śmierci artysty w 1994 roku? Zdajecie sobie sprawę, że Ditko zmarł niecałe pół roku temu, przez kilka dekad nie otrzymawszy stosownej zapłaty za to, co dla Domu Pomysłów zrobił? A przecież jeśli kiedykolwiek istniał komiksowy bóg, to on też objawiał się w trzech osobach...
Nie zamierzam w tym miejscu ani Stana bronić, ani odsądzać od czci i wiary - historia zrobi to za mnie lepiej. Jeśli jednak zdecydujecie się po raz kolejny zamieścić na swojej facebookowej ścianie jakieś okolicznościowe wspomnienie czy zapalić "The Manowi" wirtualną świeczkę, podumajcie choć przez chwilę nad tymi, bez których Legenda Lee nigdy nie miałaby prawa zaistnieć i świecić tak jasnym blaskiem. On sam robił to w ostatnich latach, w jego poglądach na pracę redakcyjną widać wyraźną ewolucję. Być może, zwłaszcza po zeszłorocznej śmierci ukochanej żony, brakło mu już sił na to, by przeprowadzić swoją ostatnią walkę w komiksowym świecie - o szacunek i docenienie tych, z którymi Stan nadawał ton popkulturze ostatnich dekad. Możemy zrobić to za niego, nawet jeśli nie mamy takiego obowiązku: przebić się do zbiorowej świadomości z prawdziwym obliczem Legendy, tak, by ta wybrzmiewała wszystkimi swoimi odcieniami już nie tylko w obrębie wąskiej społeczności komiksowych fanów. Życie nie zawsze jest bowiem takie, jakie chcielibyśmy czy wymarzylibyśmy sobie, by było. Mnóstwo w nim niuansów i kontrastów, które zmieniają postać rzeczy. Bez nich staniemy się jedynie kolejnymi akolitami "The Mana" - sęk w tym, że ostatni towar, jaki może nam sprzedać, to prawda o swojej historii.
Dziękuję Ci, panie Lee. Za to, że zabierałeś mnie we wszystkie s(S)tany swojego pomysłu. Za każdą tę chwilę motywacji, wzruszenia i podniecenia, które towarzyszyły mi za dzieciaka w trakcie lektury komiksów. Za to, że symbolicznie kończyłeś moje dzieciństwo dwa razy. Najpierw wtedy, gdy odkryto przede mną bolesną prawdę: TM-Semicowe zeszyty nie zniknęły na strychu, lecz służyły Targajowi za posłanie. I wtedy, gdy kończyłem 30-tkę, patrząc w praskim sklepie z komiksami na feerię barw w jednym z rysunków Kirby'ego do Fantastycznej Czwórki. Zastanawiałem się, czy dałeś mu wówczas wolną rękę, czy może doradziłeś? W tamtej chwili chciałem być jak Ty, choć rozglądam się wokół i nie widzę swojego Jacka. Dziękuję Ci za to, że w jednym z wrocławskich multipleksów, w którym oglądam każdy film Marvela, gdy tylko pojawiasz się na ekranie, nic nie słychać poza szmerem, śmiechem, brawami i wielką ekscytacją widzów. Za fakt, że gdy w zeszłym roku sporo myślałem nad tym, ile we mnie z życiowego przegrywa, dałeś inspirację - przecież Twoja chwila chwały miała nadejść dopiero tuż przed 40-tką. I jeszcze za to, jak potoczyło się moje życie zawodowe, bo gdyby nieistniejący już portal nie zamówił tekstu o Tobie, pewnie nie odezwałbym się do Adama w poszukiwaniu bardziej rozwojowej opcji. Nie wiem, czy byłeś superbohaterem realnego życia. Jesteś jednak i zawsze będziesz człowiekiem, który pozwala mi marzyć. Choćby dzięki takiemu cytatowi:
Ludzie ciągle pytają mnie, gdzie, do licha, będę za pięć lat. Może będę produkował filmy, może będę sprzedawał jabłka gdzieś na rogu. Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że będę miał z tego cholernie dużo frajdy.