Zmarł Stan Lee. Piotr Piskozub w emocjonalnym tekście proponuje nieco inne spojrzenie na jego legendę - to przecież człowiek, na którego portrecie możemy dostrzec wiele rys. Pytanie tylko - czy bez nich ta legenda faktycznie miałaby prawo się wydarzyć?
Od minionego poniedziałku czuję się wyjątkowo nieswojo. Odszedł Stan Lee, człowiek, który zaprogramował moje dzieciństwo i moją młodość. Nigdy się z nim nie spotkałem, nigdy nie widziałem go na żywo, a jednak krzątam się po mieszkaniu z dziwnym poczuciem bólu i nieoczekiwanej pustki. Trudno mi sobie przypomnieć świat, w którym żyję bez superbohaterów. To tylko kilka migawek i wspomnień z okresu wczesnego dzieciństwa, mocno już wyblakłych i przemielonych przez ponad 30 lat innych doświadczeń. Najczęściej są w nich rodzice, nieodżałowany Targaj, pies wujka (Targaj jest ważny, zapamiętajcie jego imię), resoraki, gumy Turbo i pytanie, na ile te obrazy przeszłości są jeszcze prawdziwe, a na ile je koloryzuję? Bardzo szybko nauczyłem się czytać. Choć zaczynałem od programu telewizyjnego, rodzina wiedziała, że na tym się nie zatrzymam. Pojawiały się gazety, pisemka dla dzieci, pierwsze książki. Szach-mat zrobiła babcia, która przyniosła mi coś, czego w pobliskim kiosku jeszcze nie widziano: komiksy wydawane przez TM-Semic. Tu zaczyna się Piotr Piskozub i moja przygoda ze Stanem Lee. Nie liczcie jednak na kolejną laurkę i egzaltowane epitafium. Choć boli jak cholera, mam z "The Manem" spory problem. Czasami bowiem, gdy programował moje życie, nie zdawałem sobie sprawy, jak wiele w tym z jego gierek i machinacji. Otwórz oczy - tylko tak możesz dostrzec prawdziwe oblicze Legendy.
Ludzie, którzy mnie znają, potwierdzą Wam, że mam w zwyczaju zatracać się w konkretnym temacie bez reszty. Niekiedy trwa to kilka dni, niekiedy miesiącami. W przypadku komiksów będzie to już jakieś 25 lat. O Stanie po raz pierwszy usłyszałem więc pod koniec 1993 roku - wtedy na wiarę przyjąłem słowa, że dla trykociarzy postać to nie tyle ważna, co kluczowa. Lee to, Lee tamto, jego autograf na stronach klubowych danego zeszytu był takim obiektem pożądania, jakby dodawał ci plus milion do mocy w grze zwanej życiem. I nie ma się czemu dziwić, w końcu w tej rozgrywce był on niedoścignionym mistrzem, robiąc w dodatku profesurę w czymś, co dzisiejsza młodzież określiłaby mianem "Wyższej Szkoły Lansu i Bansu". Nikt doprawdy nie wie, jak wyglądałby świat komiksów bez "The Mana" - być może czekałby go jeden wielki kolaps, być może jego pozostałości znajdowalibyśmy dziś w kolorowankach dla dzieci. Moim zdaniem gdyby Stana w nim nie było, ktoś musiałby go wymyślić. Człowieka, który ten segment rynku i zmieniające się gusta czytelników czuł jak rasowy przedsiębiorca i niepoprawny dzieciak-marzyciel jednocześnie, który chłodną, finansową kalkulację zakrywał pod welonem wiecznie uśmiechniętej facjaty i frazesów o kreatywności i procesie twórczym. Nie, Lee nigdy nie stał się Wielkim Poetą i Nieruchomym Poruszycielem komiksowego poletka. Był na nim cholernie dobrym gospodarzem. Jeśli nawet wizjoner i rewolucjonista, to do pracy przy pługu zaprzęgał kogoś innego. I często o tym zapominał.
Trudno oswoić się z codziennością, w której nie ma już "The Mana". Jeśli zagadnęlibyście mnie w tej kwestii jeszcze tydzień temu, bez wahania odparłbym, że facet pociągnie do setki, a może nawet mnie przeżyje. Cztery lata temu na 90. urodzinach nestorki rodu z całą serdecznością ironizowaliśmy, że na tym świecie od cioci starszy jest już tylko Stan Lee. Zmarła w zeszłym roku, pół roku temu chowaliśmy z kolei babcię, która nieświadomie zaszczepiła we mnie miłość do komiksów. Zasada jest taka, że nad grobem mówisz albo dobrze, albo wcale. Dlatego w sieci aż roi się teraz od mauzoleo-pomników, wznoszonych ku chwale bohatera niniejszego tekstu. Starszego pana, który czerpał z życia pełnymi garściami, choć z racji kolejnych lat na karku musiał czuć nieuchronność śmierci. My niekoniecznie, w końcu to przedwieczny "The Man", od zawsze i na zawsze. Zaklęty w swojej własnej legendzie, nawet po ostatecznym odejściu jeszcze kilka razy nas nawiedzi w ramach szlifowania sztuki gościnnych występów w MCU. Tak, zobaczymy go jeszcze w Untitled Avengers Movie. Nie, klaskanie w trakcie seansu nie doda mu już żadnego splendoru. Lee ma teraz znacznie poważniejsze zadanie; w końcu dotarł do miejsca, które właśnie rysuje Jack Kirby, a dialogi w nim rozpisuje Steve Ditko. Kiedyś wszyscy przekonamy się, jaki Marvel udało im się stworzyć.
Stan zostawia nas z wiarą w to, że życie może być inspirująco owocne i bogate, nawet jeśli budujesz sobie w nim pomnik, na który inni początkowo patrzą z politowaniem i pukają się w czoło. Wiatry w popkulturze zmieniły swoje prądy, nastała w niej epoka nerdów. W jakiś sposób zostaliśmy nią naznaczeni wszyscy, czy nam się to podoba czy nie. Czasami wchodzimy w nią zupełnie bezrefleksyjnie, a zastanawiając się nad postacią "The Mana", widzimy tylko nasz i jego śmiech pojawiający się po kolejnym cameo w filmie Marvela. Cukier, lukier, "allelluja!" na wieki wieków. Guzik prawda. Na doskonałym portrecie Stana Lee pełno jest rys: nerwowo wypalanych przez wchodzących na trajektorię kolizyjną ze swoim szefem twórców Domu Pomysłów papierosów, jak również dążenia po trupach do celu i odpychającej z dzisiejszego punktu widzenia autopromocji. To jednak nie przekreśla Legendy; wręcz przeciwnie - to właśnie stanowi Legendę. Gdy "The Man" w Marvelu faktycznie zaczął coś znaczyć w latach 50. XX wieku, wydawnictwo, działające wówczas jako Atlas Comics, wypuszczało na rynek horrory, odstręczające romansidła czy opowiastki o zabawniejszych niż życie zwierzętach w typie Wonder Duck. W dodatku porównanie DC i Domu Pomysłów z tamtego okresu to trochę tak, jakbyś w jednym rzędzie chciał ustawić Goliata ze znajdującym się w inkubatorze Dawidem, który mógł przeżyć, choć wcale nie musiał. Procą Lee stały się biznesowa smykałka i konsekwentna realizacja swojej wizji. Nie strzelał z niej w uniesieniu, raczej na wariata. Zaskakująco często trafiał.
DC co prawda na przełomie lat 50. i 60. XX wieku nie rzucało żadnej rękawicy, ale "The Man" i tak ją podjął. To on wprowadzał do komiksu superbohaterskiego strony klubowe, na których nie tylko utrzymywał stały kontakt z fanami, ale jeszcze mniej lub bardziej dworował sobie z poczynań konkurencji. Zawadiaka pełną gębą, którzy trzymał puls na ewoluujących oczekiwaniach miłośników herosów. Gdy DC grzęzło w konserwatyzmie fabularnym, odrealnieniu swoich historii i zupełnym oderwaniu od społeczno-politycznego kontekstu, Stan dwoił się i troił, by współtworzeni przez niego superbohaterowie mieli ludzką twarz - oblicze, w jakim dorastający w latach 60. młokos mógł się przejrzeć. Trykociarze zaczęli się więc zmagać nie tylko z czającym się za każdym rogiem Złem, ale i z zarabianiem na chleb, randkami, używkami. Byli nami, choć może to my byliśmy nimi? Lee rozluźnił superbohaterski gorset do tego stopnia, że magiczne i zmyślone lokacje coraz częściej ustępowały miejsca tym, które znamy z realnego świata. Herosi żyli więc po sąsiedzku, nieopodal, ty jednak chciałeś ich zaprosić do domu. Na drugim biegunie tej komiksowej rewolucji znajdowała się prowokacja; na rzeczonych stronach klubowych "The Man" pytał czytelników o to, dlaczego Marvel góruje nad konkurencją, albo zapewniał, że Superman spod jego ręki byłby zdecydowanie lepszy. Ego Stana pochłaniało nie tylko pracujących w jego cieniu scenarzystów i rysowników, ale zaczęło się wylewać na cały rynek. Często nachalnie, jeszcze częściej skutecznie. Łajba, która miała zatonąć, stała się potężnym okrętem. Tworzący reguły własnej gry Lee zrobił tu coś, co z perspektywy czasu możemy określić jako dotyk Midasa. Gorzej tylko, że nie wszyscy komiksowi rewolucjoniści opływali w złoto i dostatek. Jak już doskonale wiemy, rewolucja lubi bowiem pożerać własne dzieci. Niekiedy za wyraźnym przyzwoleniem Stana Lee.