Agenci T.A.R.C.Z.Y. ("Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D.") stanowią przykład świetnego w założeniach, ale jednak ostatecznie nie do końca udanego eksperymentu. Serial miał wypełniać luki pomiędzy kolejnymi filmami kinowymi i być cotygodniowym oknem na świat komiksów Marvela. Po dość udanym pilocie okazało się, że te wszystkie powiązania są nie tylko zaletą, lecz również znaczącą wadą. Przez pół sezonu bowiem oglądaliśmy klasyczne "wypełniacze", a mozolnie budowana intryga składała się przeważnie z pytań, a nie odpowiedzi. Dopiero po premierze Zimowego żołnierza, kiedy to świat dowiedział się, że T.A.R.C.Z.A. została obalona przez HYDRĘ, serialowa fabuła ruszyła do przodu. Na uzyskanie od widzów odpuszczenia win może być już niestety za późno.
Premiera 2. sezonu kontynuuje niezłą passę z końcówki poprzedniej serii. Tytułowi agenci cały czas walczą z HYDRĄ, chroniąc ludzi przez złoczyńcami i jednocześnie próbując odbudować całą organizację. To ostatnie nie będzie jednak tak łatwe, jak mogłoby się wydawać – w świecie szpiegów nigdy przecież do końca nie wiadomo, komu ufać. Na domiar złego T.A.R.C.Z.A. jest obecnie postrzegana przez wszystkich (łącznie z rządem USA) jako wrogi organ, a bohaterowie muszą walczyć ze złem z ukrycia. Teraz są zarówno tymi ścigającymi, jak i ściganymi.
[video-browser playlist="633253" suggest=""]
Premiera 2. serii, podobnie jak prezentowany przed rokiem pilot, mocno koresponduje zarówno z filmami Marvela, jak i światem komiksów. "Shadows" otwiera sekwencja z czasów II wojny światowej, w której pojawiają się znani z Kapitana Ameryki: Pierwszego starcia agentka Carter i Howling Commandos. Wszystko to, by wprowadzić pewien znaczący artefakt (choć czym on jest, jeszcze nie wiemy) i oczywiście przygotować widzów na kolejny serial Marvela (premiera Marvel's Agent Carter na początku przyszłego roku). Choć kolejne wzmianki o Avengersach już dawno przestały robić wrażenie, pojawienie się na ekranie we własnej osobie bohaterów wcześniej widywanych w filmach to już co innego. Kinowe uniwersum jest już naprawdę mocno rozbudowane, a twórcy skrzętnie w miarę możliwości to wykorzystują i sami splatają je dodatkowymi nićmi.
Fanów komiksów na pewno ucieszyło pojawienie się Absorbing Mana. To co prawda raczej trzecioplanowy czarny charakter w rysunkowym świecie Domu Pomysłów, ale zgrabnie zaadaptowano go na potrzeby serialowej historii. Częste korzystanie z komiksowego pierwowzoru to na pewno droga, którą powinni podążać scenarzyści Agentów T.A.R.C.Z.Y.. Pozytywne skutki takiego działania można zaobserwować chociażby w 2 sezonach wypełnionego po brzegi rozmaitymi odniesieniami Arrow.
[video-browser playlist="633206" suggest=""]
Niemniej fabuła 1. sezonu nie była jedynym problemem produkcji - krytyka dotyczyła także samych dialogów i gry aktorskiej. Te dwa ostatnie aspekty wciąż niestety kuleją i tylko jeden z nich ma prawdopodobnie szansę na poprawę. Wydaje się, że z czasem aktorzy coraz pewniej czują się w swoich rolach – Chloe Bennett jako szpieg-żółtodziób może się podobać, Ming Na grająca rozprawiającą się z kolejnymi przeciwnikami agentkę May jest szalenie charyzmatyczna, a Clarkowi Greggowi wciąż towarzyszy niezaprzeczalny urok. Nieco więcej dostajemy także B.J. Britta, który w końcu nadaje swojemu Triplettowi jakichś wyróżniających tego bohatera cech. Z kolei początkowo nieco irytujący duet Fitz-Simmons oraz drewniany Grant Ward dzięki intrygującym wątkom dotyczącym ich postaci wydają się być znacznie ciekawsi niż wcześniej. Jeśli twórcy wciąż umiejętnie będą rozwijać bohaterów, a nieco mniej stawiać na męczące sprawy odcinka, Agenci T.A.R.C.Z.Y. niedługo dotrą do miejsca, w którym widzowie nie będą czekać wyłącznie na pojawienie się na małym ekranie Nicka Fury’ego czy Tony’ego Starka, ale zaczną faktycznie przejmować się losami podopiecznych Coulsona.
Czytaj więcej: Recenzja 1. odcinka "Gotham"
To, co w Agentach T.A.R.C.Z.Y. się nie zmieniło i co może ostatecznie okazać się gwoździem do trumny serialu (wyniki oglądalności zbyt dobrze nie rokują), to wątpliwej jakości scenariusze. Fabuła z niezłym potencjałem często zostaje zamknięta w konwencjonalnej narracji, a serialowym dialogom daleko do tej czasem niemalże wirtuozerskiej lekkości znanej z filmów. Czuć niestety, że nad pewnymi elementami pracują rzemieślnicy, a nie – nad czym wypada ubolewać – artyści.