Jeśli na karcie komiksu Kojot z kreskówki o Strusiu Pędziwietrze zostaje ukrzyżowany niczym Jezus Chrystus, wiedz, że gdzieś za winklem czai się Grant Morrison. Taką scenę znajdziemy w jednej z historii o Animal Manie. Jest tam więcej osobliwych wizji.
Animal Man to superbohater ze świata DC, który potrafi przejmować moce otaczających go zwierząt. Gdy w pobliżu niego znajduje się wiewiórka, heros zacznie skakać zwinnie po drzewach. Gdy spotka na swojej drodze słonia, jego siła stanie się nieograniczona. Postać została stworzona w 1965 roku, ale przed 1989 nie uzyskała własnej serii. W latach osiemdziesiątych Animal Man zaliczył znaczące cameo w crossoverze Kryzys na Nieskończonych Ziemiach, a później wreszcie otrzymał osobny komiks. Zgodnie z ówczesną polityką stajni DC, która oddawała mniej znane postacie nieszablonowym twórcom (Swamp Thing dla Alana Moore’a i Sandman dla Neila Gaimana), autorem opowieści o Animal Manie stał się Grant Morrison. To była pierwsza duża seria na artystycznej drodze autora, który później zyskał miano najbardziej zadziwiającego komiksowego scenarzysty na świecie (więcej o Morrisonie przeczytacie tutaj).
W Polsce ukazał się właśnie pokaźny tom skupiający wszystkie przygody Animal Mana pod batutą Granta Morrisona. To kolejne piękne wydanie Egmontu, które można postawić na półce obok Przedwiecznych czy Batman Noir. Forma komiksu (mimo że imponująca) nie jest tutaj jednak najważniejsza. Wreszcie mamy okazję przyjrzeć się pierwszym komiksom artysty, którego twórczość miała gigantyczny wpływ na superbohaterską estetykę. Czy na progu wielkiej kariery Grant Morrison był tak samo bezkompromisowy, jak wtedy gdy tworzył Doom Patrol czy The Invisibles? Czy już wówczas korzystał z dobrodziejstw swojej wielkiej wyobraźni? Odpowiedź na to pytanie dostajemy już po przeczytaniu trzech pierwszych komiksów z serii. Grant Morrison stworzył dzieło, które na pewnych płaszczyznach da się porównać ze Swamp Thing Alana Moore’a. Chodzi tu przede wszystkim o podejście do herosa majaczącego do tej pory na dalszym planie uniwersum DC. Podobnie jak Swamp Thing u Moore’a, tak i Animal Man u Morrisona stał się nie tyle superherosem, a nośnikiem pewnej idei. Na tym jednak podobieństwa się kończą, bo tam, gdzie Alan Moore językiem poezji formułuje prawidła na temat współczesności, Morrison woli pokazywać swój światopogląd oraz toczyć metadyskusję z czytelnikiem. Co więcej, to właśnie w Animal Manie autor rozpoczął taniec z kontinuum czasowym, który w jego twórczości trwa do dzisiaj. Zacznijmy jednak od początku.
Animal Man nazywa się Buddy Baker, ma żonę, dwójkę dzieci i domek na przedmieściach. Kiedy nie jest superherosem, wiedzie całkiem normalne życie i zmaga się ze żmudną codziennością. Jego kariera bohatera rozwija się całkiem dobrze. Dostaje zaproszenie do Ligii Sprawiedliwości, a kolejni złoczyńcy na jego drodze padają pokonani. Buddy często udziela się w akcjach obrońców zwierząt. Wraz z aktywistami napada na laboratoria, w których przeprowadzane są zbrodnicze eksperymenty na czworonogach. Pomaga ratować delfiny przed masakrami, uwalnia człekokształtne, cierpiące podczas zbrodniczych badań. Na pozór wszystko toczy się w rytmie znamiennym dla superbohaterskich opowieści. Gdzieś w połowie komiksu przekonujemy się jednak, że to tylko pozory. Animal Man jest uczestnikiem skomplikowanej rozgrywki, którą toczą: czas, przestrzeń i rzeczywistość. Wkrótce świat bohatera rozpada się na kawałki, a on sam zostaje podróżnikiem przez kontinuum.
Część przygód Animal Mana ma charakter proceduralny (zaczynają się i kończą w ramach jednego zeszytu), większość jednak łączy się, tworząc główną oś fabularną komiksu. Mamy więc ciągnącą się przez całą opowieść historię przyozdobioną tu i ówdzie dygresjami (które w ogólnym rozrachunku również mają znaczenie). Mimo że kilka opowieści skupia się na walce superbohatera ze super złoczyńcą, próżno szukać tutaj klasycznych komiksowych rozwiązań. Animal Man przesiąknięty jest stylem Morrisona, który tak dobrze znamy z jego późniejszych dzieł. Co więcej, w drugiej połowie tomu trudno oprzeć się wrażeniu, że wertujemy jedno z najbardziej radykalnych dzieł autora pod względem bezkompromisowości artystycznej. Motywy takie jak (wspomniany wyżej) Kojot Wiluś stanowią swoiste preludium do rozważań autora na temat roli sztuki we współczesnym świecie. To jednak nie koniec. W finałowej historii pojawia się sam autor, który wchodzi w interakcję z Animal Manem i tłumaczy mu reguły, według których funkcjonują komiksy. Po raz pierwszy użyty zostaje również motyw opowieści obrazkowych jako bram do równoległych światów. Pomysł ten wykorzystano w późniejszym Multiwersum.
Z czasem niezwykłe moce Animal Mana schodzą na margines, a na pierwszym planie pojawia się zabawa z rzeczywistością. Im dalej w las, tym komiks staje się bardziej autorski i surrealistyczny. Ma to swoje zalety (sto procent Morrisona w Morrisonie), ale też wady, bo sama postać nie zostaje do końca wyeksploatowana. Na szczęście wydany przez Egmont komiks jest tak obszerny, że o żadnym zawodzie nie ma mowy. Jest tutaj miejsce zarówno na podróże w czasie, jak i wegetarianizm, ochronę zwierząt, spirytualizm czy wątki humorystyczne. Co więcej, Morrison świetnie sobie radzi z motywami obyczajowymi. Rodzina Bakerów jest wielce sympatyczną gromadką. Da się ich lubić, choć autor momentami perfidnie bawi się z naszymi sentymentami. W drugiej połowie tomu twórca pozwala sobie na zwrot akcji, przy którym włos jeży się na głowie.
Jeśli chodzi o oprawę graficzną, nie ma tu oczywiście fajerwerków. Szata jest znamienna dla opowieści obrazkowych z lat osiemdziesiątych. Dużo lepiej pod tym względem prezentował się późniejszy Doom Patrol, którego forma wizualna stanowiła jedno z narzędzi narracyjnych. W Animal Manie grafika na pewno nie przeszkadza w śledzeniu coraz bardziej szalonych pomysłów Morrisona, ale również nie stanowi jakiejś wielkiej zalety wydania. Na uwagę zasługują jedynie okładki Briana Bollanda, które doskonale korespondują ze stylem scenarzysty i momentami nawiązują do jego koncepcji przenikania się świata komiksu z rzeczywistością piszącego/czytającego.
Animal Man to kolejny wydany w Polsce album, który każdy komiksowy koneser powinien mieć na swojej półce. Raz, że pokazuje początki Granta Morrisona jako giganta estetyki superbohaterskiej, a dwa, że to kawał świetnej historii, która po trzydziestu latach wciąż emocjonuje, wzrusza i bawi. Egmont znów stanął na wysokości zadania – poprosimy o więcej tak wspaniale wydanych klasyków!