Reżyser Emilio Portes postanowił odbić od bliskich mu dotychczas komedii i spróbować swoich sił w gatunku, któremu – wbrew wszelkim pozorom – do komedii bardzo blisko, bo przecież makabreska i humor to niezwykle wdzięczna para kochanków. Twórca pragnął jednak odwrócić się do uśmiechniętych widzów plecami i wykreować atmosferę niepokoju i lęku, w wywiadach wspominając, że ubogi i niebezpieczny Meksyk odgrywa w budowaniu klimatu olbrzymią rolę.
Obiecanki Emilio Portesa wywołują zamierzony efekt: intrygują. Jest bowiem Meksyk miejscem, które aż pęka od ogromu potencjału, jeśli chodzi o umiejscowienie tam akcji kina grozy. Meksyk przecież, w swej rządzonej kartelową pięścią codzienności, widzieć się może obcokrajowcom jako świat przerażający, do tej pory żaden współczesny twórca nie zaczął go jednak porządnie eksploatować. Pojawiła się zatem nadzieja: oto ktoś wykorzysta to miejsce w swojej narracji, by stworzyć horror, być może nieudany, ale świeży, straszący w inny sposób, oparty o ciężar zupełnie innego klimatu.
Ta nadzieja nie umiera przez pierwszą połowę filmu, która wydaje się bardziej kryminałem niż straszakiem, umiarkowanie wciągającym i mrocznym (w skrócie: Ritter, specjalny agent, prowadzi śledztwo w sprawie serii dzieciobójstw. Na swej drodze do wstrzymania fali morderstw agent dociera do tropu, który wiąże je z bytem metafizycznym – demonem). Niestety, Meksyk jako miejsce akcji nie pełni tu żadnej odświeżającej funkcji, a twórców nie interesują nawet kwestie społeczne (serio, żadna ze scen nie korzysta z jakiegokolwiek kontekstu; z żadnej z nich nie wynika absolutnie nic ponad to, czym wali po twarzy scenariusz). Dość szybko orientujemy się, że zostaliśmy zrobieni w balona, a Portes ściągnął z taśmy kolejny pozbawiony szczypty oryginalności horror, który od drugiej połowy absolutnie przestaje angażować, rozpoczynając festiwal pod tytułem „widzieliśmy to już setki razy”. Klisze, wrzaski, a do tego – niczym ponury żart i szydercze potwierdzenie powyższych słów – Tobin Bell.
Nie uświadczymy tu też choćby nieudanych prób zaczepienia problematyki nieco mniej oczywistej, a choć film odnosi się do historii chrześcijaństwa, przewija się przezeń polemika z instytucją kościoła, a bohaterowie, powiedzmy, przechodzą przemianę, to wszystko jest tylko i wyłącznie kaskadą utartych etapów, które stanowią obowiązkowy budulec wszystkich innych bliźniaczych horrorów z wrzeszczącymi demonami w tle. Koniec końców, przez spokojniejszy pierwszy akt i zupełnie do niego niepasującą resztę, zawiedzeni poczują się wszyscy – zarówno ci, którzy chętnie by sobie pooglądali więcej krwi i jumpscare’ów, jak i tacy, którym zależy na narracji. Nie wspominając o tym, że od strony technicznej film również nie prezentuje się najlepiej.
Najsmutniejsze w
Belzebubieie
jest to, że czuć tu pomysł, który – wydaje się – został porzucony w trakcie pisania scenariusza. Wygląda to tak, jakby w obawie przed skonstruowaniem tworu zbyt autorskiego, Portes, zamiast sięgnąć po pewne klasyczne tropy, by się nimi wspomóc, postanowił oprzeć na nich zdecydowaną większość produkcji. I szkoda, bo niesmak pozostał ogromny. Choć nie na tyle, by nie dać reżyserowi szansy w przyszłości. Trzeba mu tylko więcej odwagi. Czego życzę z całego serca.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h