Belzebub - recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 17 kwietnia 2019Reżyser Emilio Portes postanowił odbić od bliskich mu dotychczas komedii i spróbować swoich sił w gatunku, któremu – wbrew wszelkim pozorom – do komedii bardzo blisko, bo przecież makabreska i humor to niezwykle wdzięczna para kochanków. Twórca pragnął jednak odwrócić się do uśmiechniętych widzów plecami i wykreować atmosferę niepokoju i lęku, w wywiadach wspominając, że ubogi i niebezpieczny Meksyk odgrywa w budowaniu klimatu olbrzymią rolę.
Reżyser Emilio Portes postanowił odbić od bliskich mu dotychczas komedii i spróbować swoich sił w gatunku, któremu – wbrew wszelkim pozorom – do komedii bardzo blisko, bo przecież makabreska i humor to niezwykle wdzięczna para kochanków. Twórca pragnął jednak odwrócić się do uśmiechniętych widzów plecami i wykreować atmosferę niepokoju i lęku, w wywiadach wspominając, że ubogi i niebezpieczny Meksyk odgrywa w budowaniu klimatu olbrzymią rolę.
Obiecanki Emilio Portesa wywołują zamierzony efekt: intrygują. Jest bowiem Meksyk miejscem, które aż pęka od ogromu potencjału, jeśli chodzi o umiejscowienie tam akcji kina grozy. Meksyk przecież, w swej rządzonej kartelową pięścią codzienności, widzieć się może obcokrajowcom jako świat przerażający, do tej pory żaden współczesny twórca nie zaczął go jednak porządnie eksploatować. Pojawiła się zatem nadzieja: oto ktoś wykorzysta to miejsce w swojej narracji, by stworzyć horror, być może nieudany, ale świeży, straszący w inny sposób, oparty o ciężar zupełnie innego klimatu.
Ta nadzieja nie umiera przez pierwszą połowę filmu, która wydaje się bardziej kryminałem niż straszakiem, umiarkowanie wciągającym i mrocznym (w skrócie: Ritter, specjalny agent, prowadzi śledztwo w sprawie serii dzieciobójstw. Na swej drodze do wstrzymania fali morderstw agent dociera do tropu, który wiąże je z bytem metafizycznym – demonem). Niestety, Meksyk jako miejsce akcji nie pełni tu żadnej odświeżającej funkcji, a twórców nie interesują nawet kwestie społeczne (serio, żadna ze scen nie korzysta z jakiegokolwiek kontekstu; z żadnej z nich nie wynika absolutnie nic ponad to, czym wali po twarzy scenariusz). Dość szybko orientujemy się, że zostaliśmy zrobieni w balona, a Portes ściągnął z taśmy kolejny pozbawiony szczypty oryginalności horror, który od drugiej połowy absolutnie przestaje angażować, rozpoczynając festiwal pod tytułem „widzieliśmy to już setki razy”. Klisze, wrzaski, a do tego – niczym ponury żart i szydercze potwierdzenie powyższych słów – Tobin Bell.
Nie uświadczymy tu też choćby nieudanych prób zaczepienia problematyki nieco mniej oczywistej, a choć film odnosi się do historii chrześcijaństwa, przewija się przezeń polemika z instytucją kościoła, a bohaterowie, powiedzmy, przechodzą przemianę, to wszystko jest tylko i wyłącznie kaskadą utartych etapów, które stanowią obowiązkowy budulec wszystkich innych bliźniaczych horrorów z wrzeszczącymi demonami w tle. Koniec końców, przez spokojniejszy pierwszy akt i zupełnie do niego niepasującą resztę, zawiedzeni poczują się wszyscy – zarówno ci, którzy chętnie by sobie pooglądali więcej krwi i jumpscare’ów, jak i tacy, którym zależy na narracji. Nie wspominając o tym, że od strony technicznej film również nie prezentuje się najlepiej.
Najsmutniejsze w Belzebubieie jest to, że czuć tu pomysł, który – wydaje się – został porzucony w trakcie pisania scenariusza. Wygląda to tak, jakby w obawie przed skonstruowaniem tworu zbyt autorskiego, Portes, zamiast sięgnąć po pewne klasyczne tropy, by się nimi wspomóc, postanowił oprzeć na nich zdecydowaną większość produkcji. I szkoda, bo niesmak pozostał ogromny. Choć nie na tyle, by nie dać reżyserowi szansy w przyszłości. Trzeba mu tylko więcej odwagi. Czego życzę z całego serca.
Poznaj recenzenta
Michał JareckiKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1964, kończy 60 lat
ur. 1965, kończy 59 lat
ur. 1974, kończy 50 lat