Ben-Hur to jeden z amerykańskich pewniaków. Dwie słynne XX-wieczne ekranizacje (nie liczę pierwszej, krótkiej, z 1907 r.) pokazały, że ten materiał literacki można przerobić na świetny film, a 11 Oscarów Ben-Hur z 1959 r. (do dziś niepobity rekord) robi wciąż wielkie wrażenie. Co z tego wynika? Ano wynikła animacja z 2003 r., miniserial telewizyjny z 2010 r., a teraz to dziwo, które mamy w kinach. Hollywood wciąż ma złudzenie, że kino sandałowe można obudzić z letargu i tak jak z westernów czy chociaż filmów pirackich da się z niego jeszcze coś wykrzesać (czytaj – na nim zarobić). Niestety na pewno nie tym razem. To mdły, nudnawy i przegadany film. Historia żydowskiego księcia Judy Ben-Hura jakoś nie jest w stanie porwać widza. Ot, taki tam sobie sympatyczny arystokrata, który wpada w kłopoty. I tyle. Całość niby maksymalnie uproszczona, ale i tak sprawia wrażenie aż za bardzo skomplikowanej. Do tego wyścig rydwanów, który ma być największą atrakcją filmu, jest po prostu nudny. W czasach, gdy w serii Szybcy i wściekli samochody skaczą na spadochronach, walczą na autostradzie z czołgiem i przeskakują między wieżowcami, to ganianie się w kółko rydwanami jakoś nie wzbudza emocji. To znaczy może i by wzbudziło, gdyby ktoś to potrafił świetnie opowiedzieć, ale to nie ten film. No url Co młodsi widzowie pewnie wręcz stwierdzą, że to straszna zrzynka z wyścigu podracerów z filmu  Star Wars: Episode I - The Phantom Menace, bo nie są świadomi, że to Lucas czerpał w tych scenach garściami z klasycznego Ben-Hura. Ale ilopiętrowa nie byłaby ta inspiracja, ważny jest efekt, a ten tu jest... nieprzesadnie interesujący. Oglądasz taki wyścig i jesteś tylko wdzięczny za współczesne efekty specjalne, bo wiesz, że tak naprawdę żadnemu z koni nic się nie stało. Kiedy wyścig się kończy, robi się jeszcze mdlej i ckliwiej, bo to też się w tym filmie nie udało. Fabuła literackiego Ben-Hura to w dużej mierze pochwała chrześcijaństwa. Twórcy najnowszej wersji chcieli to wykorzystać, ale równocześnie zrobić to tak jakby obok głównej opowieści. Gdyby sceny z Jezusem wyciąć z tego filmu, nie miałoby to żadnego wpływu na fabułę. Akcja toczy się obok nich i niewiele ma z nimi wspólnego. Tymczasem film ten gdzieniegdzie próbuje sprzedawać się właśnie jako wielki powrót kina chrześcijańskiego. Z pewnością jest atrakcyjniejszy od naszych Karoli czy Bóg w Krakowie, ale to naprawdę niewielkie wyzwanie i bez wątpienia mizerny sukces.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj