"Bliskość" („Togetherness”) w ramach ostatnio mocno przez HBO eksploatowanego gatunku zwanego comedy-drama (lub w skrócie - dramedy) miała wpisywać się w konwencję wytyczoną przez „Dziewczyny”„Spojrzenia”: krótkie odcinki tworzone przez niezależnych twórców mają opowiadać o „życiu”. Zawsze jest to autorskie spojrzenie, daleko odbiegające od „centrum”, dzięki czemu każdy z tych seriali trafia w pewną niszę – w zależności od tego, czy mówimy o fabule opowiadającej o homoseksualistach, czy o takiej, którą czyta się w kluczu feministycznym. Serial braci Duplass mieści się gdzieś pośrodku - w duchu niby jest hipsterski, w tle zaś powiewa bagaż dojrzałości i wypalenia małżeńskiego, a to wszystko otoczone jest przedmieściami Los Angeles. Powinno się udać, prawda? No, nie do końca. Powtarzałem to już mnóstwo razy, powtórzę z okazji zakończenia pierwszego sezonu – „Bliskość” to serial o ogromnym potencjale, który marnowany jest przez dwudziestominutowe historyjki. Pierwszy sezon ograniczył się do ośmiu odcinków i trudno powiedzieć, by zaspokajało to w jakiś sposób widownię, szczególnie że każdy odcinek był mocno odseparowany od poprzednich. Widać, że to specjalny styl wypracowany przez braci Duplass – każdy odcinek to jakiś motyw, któryś z bohaterów, jakaś puenta do przekazania. To coś, co sprawdza się w sitcomach, ale niekoniecznie w czymś, co pretenduje to bycia dramatem. "Epizodyczny" charakter epizodów połączony z dwudziestominutową ich formą powoduje, że każdy odcinek „Bliskości” jest przypowieścią, a nie opowieścią. A szkoda, bo niby wszystko tutaj gra – utalentowani scenarzyści (bracia Duplass wraz ze Steve'em Zissisem) kreują bardzo wyraziste i naturalne charaktery, fantastyczni aktorzy realizują skrypty w niesamowicie wyluzowany i prosty sposób, a cała otoczka audiowizualna tylko utwierdza nas w przekonaniu, że to, co widzimy na ekranie, może być prawdziwe. A gdy już przyzwyczaimy się do bohaterów, poznamy ich rozterki i problemy, nagle następuje cięcie, muzyka i napisy końcowe. Kurtyna zapadła, a dalszego ciągu nie zobaczymy za tydzień, bo wtedy twórcy skupią się na czymś innym. [video-browser playlist="672128" suggest=""] Na tym tle finał pierwszego sezonu z pewnością się ratuje i staje się jednym z lepszych odcinków. Polega to jednak na tym, że jest to dwudziestominutowe zakończenie – każdy z wątków w pewnym momencie się domyka (lub mamy jego punkt kulminacyjny) w taki sposób, że gdyby serial został zakończony na pierwszej serii, wielka krzywda by się nie stała. Brett „odnalazł siebie”, Alex wyraził w pełni swoje uczucia, Tina wpadła w kolejną życiową pułapkę, a Michelle zrobiła to, na co zanosiło się od początku sezonu – każdy z bohaterów znajduje się w zupełnie innym miejscu niż na początku, co w jakiś sposób urozmaica odbiór. Pytanie jednak: co z tego? Bo czy osiem tak krótkich odcinków może spowodować, że będziemy się przejmować losem bohaterów, szczególnie że są tak mało eksploatowani przez twórców? Moim zdaniem nie. Mam nadzieję, że pierwszy sezon „Bliskości” był eksperymentem, by sprawdzić, jak taka forma sprawdzi się w telewizji. Z pewnością się ona nie zmieni, może jednak bracia Duplass postarają się o inną konstrukcję, bardziej jednolitą, która pozwoli zachować ciągłość fabularną. Czytaj również: HBO zamawia 2. sezon serialu „Bliskość” To by było coś, bo na razie "Bliskość" jest tylko ciekawostką – owszem, świeżą, zabawną i świetnie zagraną, ale co z tego, skoro mało angażującą? Finał obiecuje więcej problemów między bohaterami, co może oznaczać, że wszystko będzie bardziej spójne. Coraz poważniejsze problemy małżeńskie Piersonów, kariera Aleksa, życie Tiny - to świetne tematy, które (umiejętnie wykorzystywane) mogą utrzymać widza na krawędzi fotela. Ja liczę i czekam na coś takiego. Trzeba dać szansę drugiemu sezonowi, prawda?
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj