Twórcy Blood Drive pozazdrościli Miasteczku Twin Peaks wielkiej popularności i przygotowali najbardziej surrealistyczny odcinek w historii serialu. Czy tego typu konwencja jest właściwa dla krwistego grindhouse’a?
Grace i Arthur, po dramatycznych wydarzeniach z poprzedniego epizodu, przybywają na koniec świata. Dosłownie. Docierają do bardzo niepokojącego miejsca. Wielka wyrwa w ziemi, a pobliżu mała, azjatycka knajpka. Barbie, po konfrontacji z demonicznym szeryfem z ostatniego odcinka jest ciężko ranny. Grace zabiera go do knajpki i poznaje pewną starszą Chinkę, która zgadza się pomóc Arthurowi. Po wypiciu halucynogennej zupki nasz bohater dostaje się do wnętrza swojej jaźni, gdzie rozpoczyna psychodeliczny trip.
Porównanie bieżącego odcinka do Twin Peaks jest może lekko na wyrost, ale uczynienie abstrakcji i estetyki snu główną osią fabularną nawiązuje w prostej linii do dzieła David Lynch. O ile jednak u reżysera Lost Highway całość pełna jest symboli i podwójnego znaczenia, to w Blood Drive absurd ma za zadanie wprowadzić do opowieść nowe pomysły na nieskrępowaną brutalność i kilka refleksyjnych momentów.
Dom ogrzewany krwią noworodków, zjadanie własnej dłoni przez Carpentera czy w końcu ukrzyżowanie Arthura to tylko niektóre motywy obecne w śnie bohatera. Dzięki surrealistycznej konwencji grindhouse’owy abstrakt może całkowicie wyrwać się ze schematów i struktur formalnych, prezentując najbardziej odjechane pomysły fabularne. Aż dziw bierze, że twórcy Blood Drive tak oszczędnie z tego korzystają. W paru miejscach jest oczywiście interesująco, ale o jakimkolwiek poruszeniu czy zaszokowaniu nie ma mowy.
Twórcy skupiają się bardziej na refleksyjnej stronie snu niż na zabawie formą i treścią. Arthur, którego przewodnikiem jest Aki przemierza kolejne etapy swojej jaźni, mające cechy charakterystyczne poprzednich odcinków. Punktem kulminacyjnym jest obszerna retrospekcja, w której poznajemy genezę Barbie jako stróża prawa i dobrego człowieka. Scena ta, w odróżnieniu od większości rzeczy, jakie prezentował nam dotychczas serial, ma duże natężenie dramatyzmu i jest zdecydowanie na poważnie. Arthur poznaje dobrego glinę, który najpierw pomaga bohaterowi, a następnie ginie. Zdarzenie wpływa na głównego bohatera, kształtując go na protagonistę.
Takie podejście do konwencji snu sprawia, że całość wpada w bardzo kontemplacyjny ton. Motywy takie jak kiczowata scena w domu Grace i Arthura czy Ostatnia Wieczerza w wykonaniu zawodników wyścigu są jedynie krótkimi przerywnikami w próbie nakreślenia sylwetki psychologicznej Arthura. Czy jednak taki zabieg jest rzeczywiście potrzebny? Postać Arthura jest płaska i schematyczna, jednak doskonale wpisuje się w charakter grindhouse’owy. Jest bardziej przedmiotem fabularnym, dzięki któremu twórcy mają możliwość zaprezentować nam kolejne postmodernistyczne stylistyki, niż podmiotem wpływającym czynnie na fabułę.
Nikt przecież, po tym odcinku, nie będzie nagle skupiał się na przemyśleniach i uczuciach bohatera. Większość widzów czeka na kolejne grindhouse’owe jazdy, groteskowe zagrania czy postmodernistyczne smaczki. To jest największą siła Blood Drive. Próba nadania dramatyzmu postaciom jest oczywiście mile widziana, jednak nie ma co z tego czynić motywu przewodniego, bo serial traci wtedy swój unikatowy charakter i staje się przeciętniakiem jakich wiele. Konwencja snu mogła być doskonałą szansą na "strollowanie" widza, gdyż daje szansę na najbardziej odjechany odcinek w historii serialu. W zamian dostajemy kilka interesujących surrealistycznych motywów pośród dłużyzn i przeciętności.
Całe szczęście nowy odcinek Blood Drive miał też kilka pozytywnych momentów. Intryguje przede wszystkim otwarte zakończenie, które zdecydowanie wychodzi poza formę proceduralną. Estetyka azjatycka również robi dobre wrażenie. Szkoda że twórcy nie skupili się na konwencji kung fu, biorąc na ruszt najbardziej charakterystyczne motywy takiej stylistyki. W bieżącym odcinku są one obecne, ale stanowią jedynie dopełnienie głównej opowieści toczącej się w głowie Arthura.
Blood Drive powoli zmierza do finału, a samego wyścigu jest jak na lekarstwo. To co miało być siłą serialu jak na razie nie istnieje. Zamiast tego, twórcy biorą na ruszt różnie popkulturowe konwencje. Raz wychodzi im lepiej, raz gorzej. Tym razem można odnieść wrażenie złego balansu pomiędzy surrealizmem a dalekowschodnią estetyką. Być może motywy te zostaną poprawnie zrównoważone w kolejnym odcinku, ponieważ wątek rozpoczęty w poprzednim epizodzie wciąż nie został zakończony.