Constantine może nie zachwyca, ale ma szansę zyskać całkiem zacne grono odbiorców. A to wszystko za sprawą głównego bohatera, który jest taki, jaki być powinien: ironiczny, arogancki i bardzo brytyjski. Grający go Matt Ryan świetnie uchwycił specyficzność Johna - wychodzi mu to dużo lepiej niż Keanu Reevesowi.
Od początku na jaw wychodzi proceduralny charakter produkcji. Szybko 1. odcinek odchodzi w zapomnienie, podobnie jak Gabriel i cała reszta. Zamiast tego dostajemy typową sprawę tygodnia, a John leci do małej górniczej wioski w Stanach. Sprawa tajemniczego spłonięcia jednego z górników może się podobać, a momentami nawet zaskoczyć. O dziwo, podejrzanych jest nieco więcej niż jedna osoba - co jest bolączką wielu seriali kryminalnych. Wyjaśnienie całości jest nieco enigmatyczne i mało satysfakcjonujące, ale przecież chodzi o radzenie sobie z demonami, a tutaj twórcy dobitnie pokazują, że za każdym złem bardzo często stoi człowiek.
Serial radzi sobie także na innych polach, szczególnie jeżeli chodzi o zachowanie głównego bohatera. Dawno nie mieliśmy tak niepoprawnej, aroganckiej i zarazem charyzmatycznej postaci. John jest taki, jaki być powinien. I choć telewizja nieco go ugrzeczniła, szczególnie jeżeli chodzi o kultowe palenie papierosa za papierosem, to i tutaj starają się mrugnąć okiem do fanów - John wyjmuje papierosa. Może nie jest to właśnie to, na co czekali fani, ale lepsze takie nawiązanie niż żadne.
[video-browser playlist="632898" suggest=""]
Matt Ryan idealnie odnajduje się w roli egzorcysty, maga i demonologa. Jest chamski, arogancki, wszędzie węszy i nie przejmuje się nawet w momentach, gdy po uszy wpada w kłopoty. Do tego ma świetny akcent i zawadiacki uśmiech. Doskonale widać to w scenach z wdową po górniku i spotkaniem z Zed. Jest to zresztą świetna scena, jak i cała relacja. Postać Zed od razu przypadła mi do gustu, choć na razie jest jedną wielką niewiadomą. Czuć chemię pomiędzy postaciami i z tej znajomości może wyniknąć wiele fantastycznych scen i momentów. Sam John chwilami przypomina zaś połączenie Sherlocka Holmesa z Doktorem Who.
Nadal kuleje wizualna strona produkcji, choć twórcy starają się maskować braki w budżecie, jak tylko mogą. Charakteryzacja demonów bardzo mi się podobała i przypadła do gustu - w ten sposób niewielkim nakładem można stworzyć klimatyczną produkcję. Nie zmienia to jednak faktu, że efekty specjalne (szczególnie ogień) wyglądają jak z taniej, podrzędnej produkcji. Nazwisko Goyera mogłoby zwiastować lepsze efekty, ale skoro budżet nie pozwala, to trzeba się cieszyć z tego, co mamy. Można mieć przy tym jednak pewne obawy. Serial taki jak ten wymaga dobrych efektów, inaczej nie robi należytego wrażenia. Wierzę jednak w twórców - często budżet zostawia się na najważniejsze epizody. W 2. odcinku nieźle sobie z tym poradzono.
Klimatem Constantine przypomina trochę Supernatural. Czasami nawet za bardzo, co może w przyszłości przeszkadzać. Mamy małe miasteczko, demony, złe moce, a bohater często wpada w tarapaty i jest przy tym o wiele bardziej charyzmatyczny. John to idealny bohater dla widzów, którzy mają dość zasad, konwenansów i bycia miłym dla wszystkich. Constantine ma gdzieś innych, a jedyne, na czym mu zależy, to wyjaśnienie nadprzyrodzonych zjawisk.
Czytaj również: "Gracepoint", "Mulaney" i "Reign" zostaną anulowane? Sprawdźcie ranking
2. odcinek jest taki, jaki powinien. Przedstawia nową postać, która odegra ważną rolę, pokazuje nawiązujące się relacje i wprowadza widza w proceduralny charakter serialu. Nie ustrzegł się przy tym błędów. I choć momentami za bardzo przypomina wspomniane już Supernatural, to są to odczucia po tym jednym, konkretnym odcinku. Jeżeli kolejne sprawy będą ciekawe, a twórcy nawiążą do wątku głównego, to możemy dostać intrygującą produkcję. Warto dać Johnowi szansę chociażby ze względu na Matta Ryana, który jest naprawdę świetny. I choć Constantine nie jest odkryciem sezonu i nie powala na kolana, to nadrabia specyficznym klimatem. Ot, przyjemna produkcja na jesienne wieczory.