Czarne lustro powraca z oczekiwanym 6. sezonem. Po seansie wszystkich pięciu odcinków ze smutkiem stwierdzam, że nie na taki powrót liczyłam.
Czarne lustro to jeden z głośniejszych seriali Netflixa. Produkcja jest emitowana od 2011 roku i przez pięć sezonów przyzwyczaiła już widzów do swojego mrocznego, psychologicznego charakteru i prowokujących do refleksji odcinków – serial zasłynął dzięki trafnemu punktowaniu współczesnego społeczeństwa i otwieraniu oczu na serię zagrożeń, jakie płyną z nowoczesnych technologii. Niestety, po tym szczególnym klimacie pierwszych odcinków pozostało już tylko wspomnienie – bieżący szósty sezon produkcji zawodzi oczekiwania i tak naprawdę trudno stwierdzić, co go właściwie łączy z głównym zamysłem serialu.
6. sezon
Czarnego lustra składa się z pięciu odcinków. W tym gronie większość opowieści zamyka się w godzinie zegarowej, natomiast dwa epizody są dłuższe i sięgają prawie półtorej godziny. W najnowszym zestawie odcinków mamy cały wachlarz tematyczny, który prawdę mówiąc, chyba jeszcze nigdy nie był tak szeroki – poszczególne odcinki utrzymane są w klimacie thrillera, kryminału, satyry, a nawet komedii. Z punktu widzenia „bogactwa” oferty może i jest to ciekawe, jednak tematycznie tworzy się tu pewien brak spójności – po seansie 6. sezonu trudno nawet ocenić jego główny wydźwięk, ideę, a w głowie nie pozostaje żadna harmonijna konkluzja na jego temat. Zupełnie tak, jakbyśmy oglądali pięć niezależnych filmów krótkometrażowych, których nie łączy żaden punkt wspólny. Oczywiście - do tej pory każdy z sezonów wyglądał podobnie, ponieważ serial jest antologią. Faktem pozostaje jednak, że poprzednie przynajmniej starały się oferować pewną spójność, przez co czuło się, że ogląda się dobrze przemyślaną całość.
Przyjrzyjmy się zatem pokrótce poszczególnym odcinkom – moim zdaniem dwa najlepsze to
Joan jest okropna (epizod numer 1) oraz
Beyond the Sea (odcinek numer 3). Pierwszy z nich to intrygująca szkatułkowa opowieść, w której długo nie wiadomo, co jest prawdą, a co kolejnym obrazem generowanym z komputera – główna bohaterka, Joan, z przerażeniem odkrywa, że jej codzienne życie stało się fabułą serialu emitowanego na platformie Streamberry (tutaj twórcy wyraźnie puszczają oczko w kierunku Netflixa), a wszystkie jej kolejne działania lada chwila zostaną przekute w twisty fabularne i wyświetlone milionom subskrybentów, w tym i jej samej. Choć może bardziej humorystyczny i satyryczny niż dotychczasowe odcinek w poprawny sposób wpisuje się w ideę serialu i jest czymś oczekiwanym, znajomym – to dobre, prowokujące do przemyśleń otwarcie sezonu.
Beyond the Sea natomiast to rozgrywająca się w alternatywnych latach 60. opowieść o dwóch astronautach, którzy spędzają codzienność w kosmosie – żeby jednak zapobiec ich tęsknocie za rodzinami, technologia umożliwia im przenoszenie świadomości do swoich zrobotyzowanych sobowtórów, którzy pozostali na Ziemi. Choć są w tym niekwestionowane plusy, szybko okazuje się, że czają się w tym również poważne zagrożenia, zwłaszcza gdy bohaterowie eksperymentują z przenoszeniem się do repliki innej niż własna – odcinek w bardzo przemyślany sposób porusza nie tylko kwestie związane stricte z nowinkami technologicznymi, ale również z ludzką moralnością, stanowiąc prawdopodobnie najbardziej reprezentatywny i dopasowany do klimatu produkcji epizod w serii. Jeśli jednak liczyliście na więcej podobnych tematów oraz dreszczyk wywołany możliwościami współczesnych technologii, ostrzegam, że to by było na tyle – pozostała część sezonu skupia się już na czymś zupełnie innym, pozostawiając widza z wielkim niedosytem.
Jeśli chodzi o jakość fabuły, w pewnym sensie pozytywnie wyróżnia się jeszcze odcinek numer 5 –
Demon 79. Choć i tutaj otrzymujemy już opowieść, która nie traktuje o technologiach, przynajmniej dobrze się to ogląda. Główną bohaterką jest młoda dziewczyna pochodzenia azjatyckiego, żyjąca w uprzedzonym białym społeczeństwie. Rzecz rozgrywa się w trakcie kampanii przedwyborczej, gdzie ksenofobiczne nastroje dodatkowo podkręcane są przez nacjonalistycznych kandydatów do władzy, co przysparza dziewczynie dodatkowych przykrości ze strony ich wiernych wyborców. Pewnego dnia, młoda kobieta przypadkowo przyzywa demona, który ostrzega ją przed zbliżającą się apokalipsą – jedynym sposobem, by zapobiec katastrofie, jest złożenie trzech ofiar, które będzie musiała zabić osobiście. Choć temat brzmi mrocznie, epizod jest tak naprawdę utrzymany w tonach czarnej komedii – seans upływa bardzo dynamicznie, a to, co dzieje się na ekranie, faktycznie utrzymuje uwagę widza w skupieniu. Historia jest dobrze napisana i kompletna, jednak naprawdę nie wiem, co robi w zbiorze odcinków
Czarnego lustra – epizod mógłby należeć do jakiejkolwiek innej antologii, a nawet stanowić odrębny film.
Najgorzej natomiast wypadają
Loch Henry (odcinek numer 2) i
Mazey Day (odcinek numer 4). Pierwszy z nich to rasowy kryminał detektywistyczny – historia opowiada o dwójce studentów, która podczas tworzenia filmu na zajęcia natrafia na ślad masowych zbrodni w małym brytyjskim miasteczku. Wszystko toczy się tu w absolutnie przewidywalny sposób i utrzymane jest w konwencji gatunku, a finałowy twist pasuje do całości. W tym odcinku nie ma nic, co mogłoby zaskoczyć widza i w moim rankingu to właśnie ten wypada najgorzej z całej serii – to w pełni poprawna, ale też do bólu „zwykła” historia, mogąca równie dobrze stanowić fabułę niezależnego thrillera, emitowanego w publicznej telewizji w godzinach wieczornych. Podobnie rzecz wygląda w przypadku drugiego ze wspomnianych odcinków, mianowicie
Mazey Day – tutaj jednak jest o tyle ciekawie, że twórcy decydują się na śmiałe wolty i wprowadzają do fabuły element fantastyczny. Jest to historia o relacji między supergwiazdą a szpiegującymi ją paparazzi, dodatkowo wzbogacona o element paranormalny i horror, czyli coś zupełnie nowego w historii serialu. Obydwa odcinki są zagrane dobrze, ale jednak zupełnie pozbawione są pola do refleksji – scenariuszowo poprowadzone są w dość oczywisty, prosty sposób i nie dość, że nawet nie próbują sprowokować widza do głębszych przemyśleń, to jeszcze nie widzę w nich żadnych punktów wspólnych z ideą serialu, którego częścią się stały.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że tym razem twórcy większy nacisk niż na scenariusz postawili na głośniejsze niż zwykle nazwiska – w obsadzie 6. sezonu pojawia się bowiem kilkoro hollywoodzkich aktorów, w tym
Salma Hayek,
Kate Mara,
Josh Hartnett i
Aaron Paul, których obecność mocno podkreślano jeszcze na samym etapie promocji serialu. Być może to ten fakt dodatkowo winduje oczekiwania względem odcinków – ale tym samym pogłębia też rozczarowanie po ich seansie. O ile akurat odcinki z wspomnianymi wyżej aktorami są najlepszymi w całej serii, bynajmniej nie wynika to z castingu, a raczej z faktu, że jako jedyne utrzymane są jeszcze w klimacie „typowego”
Czarnego lustra. Dla scenariusza nie ma żadnego znaczenia, czy główne role grają Paul czy Hayek, więc w mojej ocenie serial traci na tym ruchu – tak bardzo skupiając się na promowaniu sezonu znanymi twarzami, produkcja zatraca całą swoją niszowość i coraz bardziej zaczyna przypominać produkt skrojony na potrzeby popularności, dobrze skalkulowany, mający na celu jedynie przyciągnięcie do ekranu jak najwięcej widzów. Jak by nie patrzeć, to trochę smutna konkluzja, zwłaszcza gdy wspomniany zabieg idzie w parze z utratą jakości.
Czarne lustro nie przypomina już serialu, który znamy z początku jego kariery. Zdaje się, że gdzieś po drodze główna idea produkcji została zagubiona, a to, co otrzymaliśmy w 6. sezonie jest po prostu zlepkiem krótkich, niezależnych od siebie segmentów, w których dla każdego znajdzie się „coś dobrego”. Nie do końca z tym serialowi do twarzy – i choć technicznie lub aktorsko epizody oczywiście trzymają poziom, fabularnie jest naprawdę bardzo nierówno. Nowa seria zdaje się składać z przypadkowych historii, co tworzy pewien chaos w odbiorze i jednocześnie nawet nie prowokuje do głębszej refleksji – tylko nieliczne wątki faktycznie dają pole do dyskusji, zaś pozostałe są na tyle proste scenariuszowo, że w zasadzie nie ma się tu nad czym pochylać. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że scenarzyści nie mieli już pomysłów na oryginalne opowieści, stąd też zapychacze takie jak
Loch Henry. Tak naprawdę trudno orzec, jaki (i czy w ogóle jakikolwiek) ma to wszystko związek właśnie z
Czarnym lustrem i tym, do czego serial przyzwyczaił swoich fanów. Dla mnie jest to niestety rozczarowujące, a sezon 6. zapamiętam niestety jako najsłabszy z dotychczasowych – nie na taki powrót liczyłam.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h