Odcinek od kompletnej klapy ratuje Felicity Smoak. Jej wątek wrażenia bycia zepchniętą na dalszy plan po dołączenia nowej kobiety do grupy jest czymś oczekiwanym, ale przede wszystkim - dobrze poprowadzonym. Wszystko mogło zostać oparte na banałach czy głupkowatych obyczajowych miłostkach, ale zamiast tego twórcy skupiają się na tym, co charakteryzuje Felicity: jej uroku i wyjątkowym podejściu do życia. Pierwsze sceny pokazują nam, jak bardzo Smoak różni się od pozostałych postaci. Scena z chwaleniem się bliznami tylko dzięki jej wkładowi działa i ma jakikolwiek sens. Próby aktywniejszego udziału Felicity w grupie oraz rozszerzenia swojego wkładu są zabawne i wzbudzają wiele sympatii (patrz: ćwiczenie ciosów). Nie brak w tym humoru i sprawnego ukazania, jak bardzo jej udział jest istotny. Na szczególnie wyróżnienie zasługuje finałowa rozmowa z Oliverem, która potrafi szczerze rozbawić.

Kryminalna sprawa odcinka wywołuje mieszane odczucia. Z jednej strony mamy niezłego i charyzmatycznego łotra, którego zgodnie z oczekiwaniami świetnie gra Robert Knepper. Kradnie on każdą scenę, ale z drugiej strony szkoda, że jego potencjał nie zostaje w pełni wykorzystany. Gdyby twórcy dali tej postaci więcej czasu ekranowego, odbiór byłby zupełnie inny. Nie twierdzę, że wątki obyczajowe są nieważne, ale w tym przypadku potrzebna była równowaga, której niestety brak.

[video-browser playlist="635260" suggest=""]

Spotkanie rodziny Lance'ów przebiega zgodnie z przewidywaniami. Królowa dramatów Laurel pokazuje klasę i staje się bardziej irytująca niż kiedykolwiek. Jej wybuch przy stole i późniejsza rozmowa z Oliverem to momenty strasznie nieporadnie ukazane. Zbyt dużo banału, za mało prawdziwych emocji. Najbardziej zaskakuje fakt, że podczas tej rozmowy Stephen Amell pokazuje więcej uczuć i aktorstwa niż Katie Cassidy. Przypuszczam, że aktorka musi być bardzo znudzona sztampą, którą twórcy każą jej odgrywać. Na tle Laurel każda postać sprawia świetne wrażenie, dlatego wspólna scena Laurel i Sary jest jednym z niewielu intymnych momentów, które w miarę działają, bo druga strona potrafi zminimalizować płynący z ekranu kicz.

W "Time of Death" rażą drobne niedociągnięcia i absurdy. Przykładowo: przed przyjęciem w domu Queenów Oliver z jakichś bliżej nieznanych powodów sądził, że jego matka tam się nie pojawi. Sam fakt wybuchu Laurel z powodu Olivera i Sary to już poważna skrajność. Twórcy nie znają umiaru i nie wiedzą, kiedy w takich wątkach powiedzieć: "dość". Nieporozumieniem jest także nagłe pominięcie Roya. Najpierw wcielony zostaje do grupy, a potem pojawia się jedynie epizodycznie i nie odgrywa żadnej roli. Gdzie to obiecane szkolenie?

Retrospekcje tym razem okazują się w miarę użyteczne, bo rzucają światło na dość ważny aspekt fabularny. Nigdy wcześniej nie wspomniano widzom, skąd wzięła się relacja Sary i Sin, a zaserwowane nam wyjaśnienie sprawdza się wyśmienicie i jest szalenie satysfakcjonujące.

Arrow oferuje przeciętny odcinek, który jakościowo bardzo odstaje od reszty sezonu. Gdyby nie Felicity Smoak i dobry cliffhanger ze Slade'em Wilsonem, epizod można byłoby uznać za niepotrzebny zapychacz.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj