Seria Die wychodzi z pomysłu nieco podobnego do Jumanji. Dalej jest jednak znacznie mniej wesoło. Recenzujemy pierwszy tom serii.
Chyba każdy, kto grał w gry fabularne (także na komputerze), choć przez chwilę miał myśl, że fantastycznie byłoby się wcielić w swojego bohatera i przeżyć jego przygody „na żywo”. I właśnie taki jest punkt wyjścia serii
Die: grupa nastolatków bierze udział w sesji, przy użyciu nietypowych kostek. Gdy te się potoczą, znikają… i powracają po kliku latach: nie wszyscy, okaleczeni, z traumą. Przez następne lata żyją w cieniu owianych tajemnicą wydarzeń. Gdy jednak pojawia się szansa powrotu, ratunku dla zaginionego przyjaciela, wracają do magicznego świata… i znowu cierpią.
Właśnie historia ich powrotu, wykonywania znanej, ale odmienionej misji, stanowi sedno opowieści na poziomie fabularnym.
Kieron Gillen w
Fantastycznym rozczarowaniu bierze stereotypy związane z fantasy i grami fabularnymi osadzonymi w tym settingu, a następnie przerabia je, wykrzywia według własnej wizji. Dzięki temu nie mamy tu ani odrobiny sztampy, a w zamian otrzymujemy sporo oryginalnych pomysłów.
Najważniejsze są jednak postacie, które stoją w rozkroku między swoją realną osobowością a tą przyjętą na potrzeby gry. Ich klasy postaci, interesujące i niepozbawione słabości to tylko jedna strona medalu. Po powrocie do krainy magii odżywają dawne traumy i wspomnienia, budzą się strachy, ale też ukrywane pragnienia. Rozgrywanie emocji postaci wychodzi scenarzyście świetnie, choć samej fabule i kreacji świata też nie można nic zarzucić.
Narracja prowadzona dynamicznie, ale też bez nadmiernego pośpiechu. Odpowiednie proporcje dają wybrzmieć zarówno dylematom postaci, jak i nie potrafią znudzić mniej „akcyjnymi” fragmentami. W budowaniu klimatu solidną robotę robi strona graficzna.
Stephanie Hans czasem co prawda serwuje zbyt chaotyczne kadry, a kolorystyka w połączeniu z dość prostą kreską świetnie oddaje charakter opowieści.
Die, przynajmniej po pierwszym tomie, jawi się jako mocna i oryginalna opowieść fantasy, która wychodzi od znanych schematów, ale podąża we własnym kierunku. Na finałową ocenę tego projektu trzeba jeszcze poczekać, ale na razie Gillen i spółka narobili apetytu. Na razie
Die jawi się jako
Jumanji na sterydach.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h