Doktor Steven Strange powraca! A czy jest to powrót z przytupem, przekonacie się z naszej bezspoilerowej recenzji.
Oczekiwania w stosunku do tego filmu rosły z każdym nowym teaserem i zwiastunem. Zresztą o pokazaniu szerzej multiwersum mówiło się, od kiedy zapowiedziano serial
Loki na Disney+. Mniej więcej od tego momentu twórcy różnych projektów związanych z MCU coraz częściej i chętniej sięgali po motyw wieloświata. Wystarczy wspomnieć
A gdyby...? czy
Spider-Man: Bez drogi do domu. Jednak te wszystkie produkcje miały być tylko rozgrzewką przed głównym wydarzeniem, jakim jest bez wątpienia
Doktor Strange w multiwersum obłędu. Obiecano nam wizyty w różnych wymiarach i pokazywanie różnych Ziem, na których żyją warianty naszych ulubionych postaci. I tu dochodzimy do głównej osi fabuły, czyli możliwości przeskakiwania pomiędzy wymiarami. Więcej Wam niestety zdradzić nie mogę, by nie psuć zabawy z seansu.
Sam Raimi dla Doktora Strange’a jest tym, kim
James Gunn dla
Strażników Galaktyki czy Taika Waititi dla
Thora. Kompletnie zmienia tę postać, nadaje jej nowy wyraz i narzuca całej produkcji oryginalny charakter. Dostajemy bowiem film z pogranicza horroru, który klimatem przypomina miejscami
Martwe zło. Tylko jest mniej krwi i flaków – nie zapominajmy, że to wciąż Disney. Sam nie zatracił się w tym marvelowskim świecie i stworzył coś własnego. Nie popełnił błędów, które widzieliśmy w
Spider-Man 3. Jest wierny swoim pomysłom i nie próbuje na siłę usatysfakcjonować wszystkich wokół. I to się sprawdza. Dostajemy mnóstwo żywych trupów, zjaw i wszystkiego, co kochamy w jego produkcjach, z tradycyjnym cameo Bruce'a Campbella. Wiem, że pewnie zaraz zaczniecie krzyczeć, że to jest przecież spoiler, ale umówmy się – czy wyobrażacie sobie produkcję Raimiego, w której Bruce nie pojawiłby się choćby na kilka sekund? To tak, jakby Abrams nie zatrudnił u siebie Grega Grunberga albo Maciej Bochniak zrezygnował z Mariusza Wacha. No tak się nie da!
Marvel i
Kevin Feige zapędzili się trochę w kozi róg, tak mocno łącząc kinowe uniwersum z serialami produkowanymi dla platformy Disney+. Jestem przekonany, że wielu osobom trudno będzie się w pełni odnaleźć w tej historii bez wcześniejszego obejrzenia
WandaVision i animowanego
What If. Scenarzysta Michael Waldron, który pracował też przy
Lokim, czerpie garściami z tych telewizyjnych produkcji. Cały czas się do nich odnosi, a nawet opiera na nich główne wątki. Stara się nam streścić pewne wydarzenia w 2-3 zdaniach, ale to nie wystarcza. Niestety, bez ich znajomości motywacje niektórych bohaterów czy wręcz całe zdarzenia zostają pozbawione seansu. Wydaje mi się, że to jest spora wada tego modelu budowania świata.
Doktor Strange w multiwersum obłędu to świetnie napisana i sprawnie wyreżyserowana produkcja wprowadzająca trochę świeżości do tego świata – wszak dzieła z pogranicza horroru jeszcze w MCU nie mieliśmy. Dla mnie jest to jak na razie najciekawsza produkcja z 4. fazy. Sam Raimi bierze Strange’a z jego wszystkimi problemami i każe mu patrzeć na to, do czego mogą prowadzić jego działania. Udowadnia, że bohater skrywa w sobie mrok, który – jeśli nie zostanie opanowany – zaprowadzi go do samozagłady. To oczywiście motyw, który widzieliśmy już w jednym z odcinków
What If, ale tutaj jest jeszcze dobitniej zaprezentowany.
Znajdą się pewnie osoby, które będą marudzić, że filmy Marvela zaczynają zamieniać się w fanowski koncert życzeń. Niektórych widzów bardziej od fabuły będzie interesowało to, kto jeszcze pojawi się na ekranie. Tak było w ostatnim
Spider-Manie i tak jest teraz. Tylko że jest tego dwa razy więcej, przez co takie osoby jak ja miały dwa razy więcej radości. Te gościnne występy zupełnie mi nie przeszkadzają. Nawet w komiksach lubiłem, gdy na planszach pojawiała się jakaś znana mi postać. To moim zdaniem nieodzowna część tego gatunku.
W najnowszej produkcji, podobnie jak w poprzednim solowym filmie o Strange'u, dostajemy wizualną petardę, w której specjaliści od efektów specjalnych mogli się wykazać pomysłowością i innowacjami. Przeskakiwanie przez różne wymiary i światy jest mistrzowsko poprowadzone – zarówno pod względem wizualnym, jak i scenariuszowym. Jeśli składające się miasta w pierwszej części robiły na Was wrażenie, to tutaj totalnie odpłyniecie. Zalecam oczywiście seans w systemie kinowym IMAX. Na ogromnym ekranie ten efekt jest jeszcze lepszy.
Aktorsko ten film też się broni. Widać, że
Benedict Cumberbatch coraz lepiej rozumie swojego bohatera i bawi się nim niczym
Chris Hemsworth Thorem. Jednak to
Elizabeth Olsen jako Wanda Maximoff kradnie naszą uwagę. Jest naprawdę świetna. Jej bohaterka to pełnokrwista postać z odpowiednimi motywacjami. Aktorka udowadnia, że odrobiła pracę domową i zapoznała się z komiksowym materiałem źródłowym.
Nowa produkcja Marvela powinna zadowolić większość dorosłych fanów, bo młodsi niestety będą musieli zostać w domu, by nie nabawić się koszmarów. Cieszę się, że twórca po raz kolejny bawi się materią, którą dostał od Disneya, a nie wchodzi w jakieś schematy. I może nie ma tu głębokiej, skomplikowanej historii, ale jest ona tak podana, że widz siedzi przed ekranem jak zahipnotyzowany. Ta opowieść wciąga dzięki bohaterom i efektom wizualnym. Jestem w pełni usatysfakcjonowany i chcę więcej.
P.S. Tradycyjnie dostajemy dwie sceny po napisach, więc nie wychodźcie za szybko z kina.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h