Mówi się, że Dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach... Trzęsący brytyjskim biznesem narkotykowym Amerykanin, Mickey Pearson, zmierza na emeryturę. Kilku gangsterów widzi w tym znakomitą szansę na przejęcie absurdalnie intratnego interesu. Pojawiają się kolejne propozycje, próby przekupstwa, groźby, szantaże. W tym czasie pewien paskudny w obyciu dziennikarz, Fletcher, opracowuje plan, dzięki któremu wykorzysta pewne z trudem pozyskane informacje i sprzeda je za ogromną cenę. Zgłasza się więc do najbardziej zaufanego pracownika wspomnianego Amerykanina, by pokierować grą po swojemu i jak najbardziej obłowić się na gangsterskich przepychankach... Tak, Guy Ritchie rzeczywiście powraca do korzeni, ale tym razem - prócz charakterystycznej ulicznej, chłopięcej bezczelności - do swojego najnowszego filmu przemyca też odrobinę hollywoodzkiego blichtru. Zabiera nas do Wielkiej Brytanii brutalnej, przepełnionej korupcją, oszustwem, przemocą i wszelaką zbrodnią. Teraz jednak patrzymy na nią oczami przestępców z górnej półki i najwyższej klasy. Ritchie, nie zmieniając zanadto formy, ubiera swój stary styl w modne szaty. Nie próbuje nikogo oszukać: wszyscy wiemy, że twórca nie proponuje nam tu nic nowego, nie aspiruje do odkrywania nowych lądów. A jednak nie ma sensu udawać, że czas zatrzymał się w miejscu. Zobaczcie - zdaje się mówić Ritchie - tak wiele się zmieniło, a ludzie wciąż mają ten niebezpieczny, chciwy błysk w oku. W Dżentelmenach większość historii opowiadana jest przed wspomnianego dziennikarza, Fletchera, któremu postanowiłem poświęcić osobny akapit z dwóch powodów. Po pierwsze: Fletcher zamierza przekuć swoją opowieść w scenariusz filmowy, gdy więc relacjonuje ją granemu przez znakomitego Charliego Hunnama gangsterowi, ubarwia ją i stylizuje. Zobrazowanie tej opowieści jest w istocie filmowe - to, co widzimy w jej trakcie na ekranie, jest odrobinę przerysowane, pełne samoodwołań, filmowych aluzji, smaczków. Akcja przenosi się wówczas na doskonale zrealizowany i niesamowicie satysfakcjonujący metapoziom. Po drugie: we Fletchera wciela się Hugh Grant i jest to bodaj, ośmielę się napisać, ścisła czołówka jego najlepszych ról. O ile nie najlepsza. Fletcher jest odrażający, a jednocześnie stanowi komiczne serce produkcji. Grant w pełni wykorzystuje swój komediowy potencjał, którym dotychczas dzielił się nad wyraz powściągliwie, biorąc pod uwagę możliwości. Warto też zwrócić uwagę na swoistą ironię (bo o przypadku nie ma mowy): aktor od blisko dekady aktywnie przeciwstawia się ingerowaniu mediów w życie prywatne popularnych osób. W Dżentelmenach wciela się, przypomnę, w zabawnego, ale w gruncie rzeczy pozbawionego skrupułów reportera tabloidu... Dżentelmeni to też więcej - w stosunku do klasyków Ritchiego - humoru, a mniej maczyzmu. Ujęcie przemocy dojrzało. Nie zrozumcie mnie źle: ona wciąż tu jest, jest jej dużo, towarzyszy bohaterom na każdym kroku, czai się za rogiem, nie stanowi jednak głównego, dominującego sposobu wyrazu. Nie ulega wątpliwości: Dżentelmeni to jeszcze jeden wypełniony ciętymi (nieraz naprawdę błyskotliwymi w swej prostocie) dialogami, ogromem zabawnych, ale niekoniecznie zaskakujących twistów, dynamicznymi sekwencjami akcji oraz doskonałym aktorstwem film o przepychankach gangsterów. Ale hej, niewielu potrafi opowiadać o podobnych przepychankach, ani na chwilę nie zdejmując z twarzy uśmiechu starego szelmy. Ritchie potrafił - i po latach znów to zrobił, idąc pod rękę z duchem czasu. W ostatnich latach w kinie brakowało mi solidnego, ale nie traktującego się przesadnie poważnie gangsterskiego obrazu z porachunkowym sznytem. Cóż - któż, jak nie Ritchie? Oto rozrywka kompletna.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj