Zachodni dziennikarze, pisząc o Euforii, ogromne ilości słów poświęcili rzekomo „mocnym i wulgarnym scenom”, zarzucając HBO, iż stacji zależy przede wszystkim na szokowaniu widzów za pomocą tanich chwytów. Liczne głosy krytyki wspominały m.in. słynną już scenę, w której zobaczyć można aż 30 (podobno, sam nie liczyłem) penisów. Czytając o tym, łatwo sobie wyobrazić przerysowane i tandetne sceny orgii, których upchana w każdy epizod ilość sprawia, że ten niemal pęka w szwach – jeśli nie scenariuszowo, to na pewno jakościowo. Wielkie było moje zdziwienie (a może raczej: ulga), gdy okazało się, że moje wrażenia całkowicie rozmijają się z tymi opisanymi powyżej. Ani razu nie miałem odczucia, że któraś z bardziej wyzywających scen rozpisana jest z wyrachowanym założeniem wywołania we mnie emocji będących reakcją na nagość, przemoc czy wulgarność same w sobie. Owszem, tych motywów w Euforii nie brakuje, z każdego z nich jednak coś wynika. Nawet wspomniana niesławna scena z mnogością członków (serio jest tam ich aż 30?) okazuje się naturalistycznie nakręconą sekwencją, w której elementy negliżu stanowią tło dla skupiającej się na jednym z bohaterów narracji. Zostańmy przy temacie seksu, wokół którego – rzeczywiście – spora część wątków Euforii krąży. Tak, seks i narkotyki stanowią główną oś pierwszych odcinków: w przypadku tej drugiej kwestii eksploracja problematyki sięga coraz głębszych i bardziej skomplikowanych sfer, pierwsza zaś dotyczy poważnego problemu socialmediowej młodzieży, która postrzega siebie nawzajem (oraz siebie samych) niemal wyłącznie przez pryzmat cielesności i seksualności, a przynajmniej traktuje je jako środek wyrazu absolutnego, nie zdając sobie sprawy, jak starannie przemyślaną i wyreżyserowaną siłą jest kult fizycznych zbliżeń i urody. Nie sądzę, by wnikanie w tę sferę pozostało bezrefleksyjne – jasne, jeśli w przyszłym tygodniu okaże się, że Euforia łapie zadyszkę, a epatowanie seksem nie przynosi żadnych nowych spostrzeżeń, w mgnieniu oka okaże się, że piękny wstęp okazał się zaproszeniem do festiwalu nudy i powtarzalności. Nic na to jednak nie wskazuje. Oczywiście, by się tak nie okazało, koniecznym jest otworzenie innych tematów społecznych, a także angażujące i nieoczywiste poszerzenie spektrum obecnych (o co w wypadku motywu uzależnienia raczej nie należy się martwić). Póki co bronię więc HBO przed oskarżeniami, tłumacząc formę serialu pewną konkretną wizją. Seriale stacji "poszokowały" już wystarczająco i nie wydaje mi się, by w 2019 roku było to dla kolejnej produkcji celem samym w sobie. Wszystko trzyma się tu pewnych ram, a ja ani razu nie miałem wrażenia, by owa nagość czy przemoc natarczywie wypełzały z ekranu. Ba, moim zdaniem spora część tych „kontrowersji” pozwala sobie nawet na cichy morał. W stosunku do formy mam zresztą zdecydowanie więcej słów pochwalnych niż zastrzeżeń. Twórcy wciąż skutecznie potrafią balansować na granicy chillu i dyskomfortu; znakomicie wyreżyserowana i niezwykle niepokojąca scena w mieszkaniu dealera (będąca następstwem, a może raczej kolejną konsekwencją wynikającego z uzależnienia uporu głównej bohaterki) to absolutny majstersztyk, wirtuozeria wywoływania niezwykle nieprzyjemnych emocji. Niestety, zdecydowana większość bohaterów, o ile nie pozostaje dla widza obojętna, jest zwyczajnie odpychająca (w sposób, w którym nie ma miejsca na fascynacje czy zaintrygowanie). Liczę, że przyjdzie czas, w którym serial pozwoli nam zbudować w sobie odrobinę zrozumienia dla poszczególnych postaci. Tu zdecydowanie najlepiej wypadają Rue i jej transpłciowa przyjaciółka, Jules. Ich relacja póki co zarysowana jest najgłębiej, a między aktorkami czuć bardzo intensywną chemię. Sceny beztroskiej bliskości przeplatane są z tymi destrukcyjnymi i dołującymi wątkami z życia Rue, tworząc specyficzny rollercoaster. W wypadku Zendayi wypadałoby powiedzieć jeszcze kilka słów, bo aktorsko daje ona z siebie jeszcze więcej niż w pilocie. Disneyowska gwiazda pokazuje niedowiarkom środkowy palec i prezentuje widzom doskonałą kreację, wybijającą się nie tylko na tle samej Euforii, ale i wszystkich innych współczesnych produkcji, których obsady zdominowane są przez pokolenie młodszych aktorów. Równie niesamowita jest sama postać, Rue. Z jednej strony: dysfunkcyjna, z drugiej – niezwykle obiektywna, bo choć czasem próbuje się naiwnie usprawiedliwiać, potrafi też spojrzeć na siebie surowym okiem; ma, co rzadkie, bardzo rozwiniętą samoświadomość. Mimo to i tak czuje się bezsilna. Czyni ją to postacią – choć słowo to może wydawać się nie na miejscu – prawdziwie fascynującą, a jej błyskotliwa narracja istotnie ubarwia nawet te słabsze elementy serialu. Z wielkimi nadziejami wyglądam kolejnych odcinków.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj