Barry Jenkins, twórca nagrodzonego Oscarem w kategorii Najlepszy film dramatu Moonlight, tym razem zaadaptował na ekran powieść Jamesa Baldwina z 1974 roku, wypuszczając na świat nowe dzieło, skrajnie różne od poprzedniego.
Harlem, lata 70 ubiegłego stulecia. Tish i Fonny znają się od dziecka. Wychowywani razem traktują się wzajemnie jak oczywistą, naturalną część swojej codzienności. Czy miłość pojawiła się nagle, czy po prostu była od zawsze, rosnąc wraz z nimi, czekając tylko, aż oboje zdadzą sobie z niej sprawę? Ciężko powiedzieć. Wiadomo, że po prostu istniała, a oni pewnego dnia przyjęli jej obecność, akceptując ją jako stały, niepodważalny element ich relacji. Za miłością przyszły zbliżenia, a zbliżenia powołały nowe życie. Gdy życie zakiełkowało w Tish, stało się tak, że pewna kobieta została zgwałcona, pewien policjant o gwałt oskarżył Fonny’ego, bo tak było najłatwiej, a ofiara tej przemocy – pod presją – potwierdziła. Tak to się działo w tych czasach w tym właśnie miejscu i nie ulega to najmniejszej wątpliwości – tak było łatwiej, tak było szybciej. Fonny zaś był niewinny i tutaj reżyser nie pozostawia pola na wątpliwości. Nie jest to zresztą film, który miałby kusić widza do zabawy w interpretacje czy domysły. To inny rodzaj kina.
Fonny siedzi zatem za kratkami, a jego ojciec i rodzina wybranki starają się zrobić wszystko, by mógł do nich wrócić. Niestety, słowo policjanta i oskarżonej, nawet wobec pewnych dowodów, które wykazują, że Fonny nie miałby nawet możliwości, by popełnić tę zbrodnię, są wielką siłą. Zaś obrona czarnoskórego mieszkańca Harlemu... Sami wiecie.
Element fabuły traktujący o niewinnie osadzonym jest tu jednak przede wszystkim tłem dla Tish i postaci, które są z osadzonym związane.
Barry Jenkins poprowadził narrację, która w swej strukturze może przypominać budowę powieści, dzieląc ją nieformalnie na rozdziały, regularnie przeplatając retrospekcjami. To, co sprawdza się na papierze... sprawdziło się też w podobnej formie w
If Beale Street Could Talk – i już za sposób poprowadzenia historii
Barry Jenkins należą się wyrazy uznania. Wracając zaś do samej opowieści, powiedzmy sobie jasno: nie jest to film, który w temacie segregacji czy prześladowań ma do powiedzenia coś nowego... ale też nie stara się tego robić. Twórca w tej adaptacji wykorzystuje tę historię jako pretekst do ukazania samozaparcia i niezwykle silnych więzi łączących ludzi (niekoniecznie rodzinę): ten film to obraz walki, zjednoczenia i nadziei (do której jeszcze wrócimy).
A przede wszystkim miłości, bo to jej jest tu najwięcej, choć przybiera u Jenkinsa różne maski. Miłość jest u niego obiektem wielkiej celebracji, która objawia się w ujęciach, muzyce, subtelnej grze młodych aktorów. Jest tu niepodważalnym pięknem, wobec którego blakną cała nienawiść i wszystkie podziały tego świata.
Jest to produkcja zupełnie inna, niż
Moonlight, emanuje też diametralnie inną wrażliwością. Jenkins udowadnia zresztą raz po raz, że wrażliwość jest polem, po którym porusza się bardzo swobodnie. Widać to też w samej warstwie technicznej i prowadzeniu aktorów. Wiele ważnych scen obrazują długie ujęcia, przenikliwa muzyka, milczenie bohaterów. Gdy zaś mają już oni coś do powiedzenia, często rozmawiają bezpośrednio z kamerą, dając powściągliwy, ale jednak: upust emocjom; tym złym i dobrym, nieraz przeplatającym się ze sobą kilkakrotnie podczas jednej rozmowy. Tym bardziej należy docenić tu pracę
KiKi Layne, debiutującej na wielkim ekranie, której Tish jest osobą może delikatną i wrażliwą, ale nie łatwowierną czy prostą.
Stephen James jako Fonny idealnie się do niej dopasowuje; on rzeczywiście stał się bratnią duszą Tish, a ich jedność czujemy nie tylko w scenach spokojnych spacerów czy podczas milczącej podróży komunikacją miejską (ile w tych scenach jest emocji, mimo ich statyczności!), ale przede wszystkim podczas więziennych odwiedzin. Niesamowite, jak doskonale się wzajemnie czują, jak bardzo są zgrani.
Skoro już jesteśmy przy aktorstwie, nie można pominąć
Regina King (za tę rolę otrzymała już Złoty Glob, a jest też nominowana do Oscara), choć to rzecz oczywista. Mniej oczywistą jest za to
Brian Tyree Henry (Paper Boi z genialnej
Atlanta), który wkracza do filmu jako stary przyjaciel Fonny'ego; niedawno wyszedł z więzienia po odsiadce, którą odbył – jak można się domyślać - niesłusznie. Jest on zatem zwiastowaniem losu Fonny’ego: interakcja postaci, choć krótka, stanowi jedną z najmocniejszych i najbardziej zapadających w pamięć rozmów w całym filmie. Towarzyszące spotkaniu przyjaciół emocje i nieprawdopodobnie poruszające dialogi to coś, co jest warte obejrzenia nawet pod postacią wyrwanej z całości dramy.
W bardziej pobocznych rolach w filmie przewinęło się całkiem sporo znanych twarzy, wśród których można wymienić choćby
Dave Franco,
Pedro Pascal czy
Diego Luna, a ich obecność w produkcji, co ciekawe, odznacza się wprowadzeniem promyka nadziei.
Bo
If Beale Street Could Talk to pean na cześć nadziei. Nie, nie tylko, lecz w znacznej mierze. I jest tu tej nadziei sporo. Można ją usłyszeć w muzyce i słowach, zobaczyć w gestach i mimice postaci, a przede wszystkim w tym, co dla siebie robią, ile wkładają w to starań i jak bardzo ich uczucia i wiara pozostają niezachwiane. Nadzieja (ale nie ślepa czy naiwna!) jest sercem tego filmu. I być może przekaz jest aż nazbyt jasny, ale historia, która go niesie, nie pozwoli nazwać go banalnym.
Ulica Beale to film do kontemplacji na płaszczyźnie emocjonalnej, obraz do przeżywania – taka forma była ewidentnym celem reżysera i cel ten, moim zdaniem, został osiągnięty.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h