Po pół roku wracamy do świata Gwiezdnych Wojen, by poznać historię Hana Solo. Czy było warto? Oceniamy ze spojlerami.
Już się zdążyłem przyzwyczaić do tego, że co roku będziemy otrzymywać nowy rozdział historii opartej na wszechświecie stworzonym przez Georga Lucasa. Raz będą to nowe części sagi, innym razem opowieści poboczne mające na celu to całe uniwersum uatrakcyjnić, dopełnić. Tak było przy okazji
Rogue One: A Star Wars Story, który moim zdaniem genialnie opowiedział nam historię tego, jak w ręce rebeliantów dostały się plany Gwiazdy Śmierci. Film
Gareth Edwards był świeżym podejściem do tematu. Takim filmem wojennym osadzonym w realiach Gwiezdnych Wojen. Kupiłem ten pomysł.
Ron Howard poniekąd chciał ten zabieg powtórzyć w
Solo: A Star Wars Story, tworząc film przygodowy z młodszą wersją charyzmatycznego przemytnika. No i efekt niestety jest mizerny.
Jak każde origin story pokazuje nam planetę, z której nasz młody bohater (
Alden Ehrenreich) się wywodzi. Jest sierotą. Członkiem gangu złodziei. Ale ma marzenie. Chce zostać najlepszym pilotem w galaktyce i uciec wraz z ukochaną Qi’Rą (
Emilia Clarke). Będą żyć długo i szczęśliwie. Oczywiście wyrwanie się z tej dziury wcale nie jest takie łatwe. Każde dziecko swoją wolność musi wykupić, a zarabiać tu nie ma w sumie na czym. Każdą zdobycz trzeba przynieść swojej opiekunce. Swoją drogą strasznie drażnił mnie jej głos, bo jako jedynego stwora w galaktyce brzmiał czysto, bez żadnej chrypy, co wydawało mi się niezwykle sztuczne. Generalnie sprawa wyrwania się z tej planety niewolników wydaje się beznadziejna. Ale nie dla Hana. Kradnie on odrobinę bardzo wartościowego paliwa, które ma jemu i ukochanej zapewnić bilet do raju. Musi tylko dostać się do granicy strzeżonej przez imperium. Oczywiście pojawią się pewne komplikacje. I tu pojawia się pierwszy zgrzyt fabularny. Otóż nazwisko Solo zostaje Hanowi przydzielone przez żołnierz imperium, który musi go jakoś wpisać na listę. A że ten jest sierotą i jest samotny, to dostaje nazwisko Solo. Kurtyna.
Kolejna scena, która moim zdaniem została koncertowo spaprana, to moment spotkania Hana z Chewbaccą. Nasz włochaty znajomy jest bowiem potworem trzymanym pod ziemią, któremu rzuca się na śmierć, czy może na pożarcie, dezerterów. Jako że Han ma problemy z wykonywaniem rozkazów, trafia do dziury. Nie rozumiem, czemu Chewbacca jako rozumna istota zabija każdego przestraszonego żołnierza, który tam wpada. Nie jest przecież sadystą, który zabija niewinnych. A tu bez problemu każdemu odrywa ręce i skręca karki. Scena wydaje się skopiowana z
Powrotu Jedi, tyle że tu „potwór” dał się ugłaskać, a ten w pałacu Jabby nie.
Takich sytuacji psujących mi zabawę z oglądania tego filmu jest wiele. Howardowi ani razu podczas seansu nie udało się zbudować atmosfery zagrożenia. Nie jestem w stanie bać się o życie Hana i Chewbaccy, bo wiem, że nic im się nie stanie, widziałem ich w kolejnych częściach Sagi! Nie łatwiej było budować atmosferę, że któryś z nowo wprowadzonych bohaterów, których polubiliśmy, może nie dożyć do końca filmu? Do tego wszystkiego scenarzyści zamiast ułożyć jakąś ciekawą i zaskakującą intrygę, idą w stronę opowieści miłosnej tłumaczącej nam, czemu Han nie ufa kobietom. I szok. Jest ona identyczna jak ta z
Casino Royale,
pokazująca, czemu Bond ma tak przedmiotowe podejście do płci przeciwnej. Kocha wszystkie kobiety, ale najlepiej nie za długo. Oczywiście z pominięciem wpadki, jaką był ślub z
On Her Majesty's Secret Service. Han zostaje zdradzony i nie może się z tym pogodzić. Dlatego wierzyć może tylko swojemu włochatemu kompanowi. I nikomu innemu.
Drażni mnie też takie na siłę wrzucanie do tej produkcji nawiązań do sagi, które nic więcej nie wnoszą do opowieści oprócz aprobaty niektórych widzów. Jeśli to ma być seria filmów opowiadających o losach Hana, to czy naprawdę już w pierwszej odsłonie musimy wspominać o pewnym gangsterze z Tatooine, który szuka ekipy? Nie można było tego zostawić na kolejną część? Tak samo jest z pokazaniem rebeliantów jako bandytów dowodzonych przez Enfys Nest. Wszystko wrzucone do jednego worka, byśmy przypadkiem nie zapomnieli, że oglądamy produkcję wywodzącą się z legendarnej sagi.
Sam wątek miłosny również jest sztuczny. A to za sprawdzą pięknej, ale strasznie drewnianej Emili Clarke. O ile jej małomówna rola matki smoków w
Game of Thrones jest świetna, o tyle każda następna to już co najwyżej średni występ. Tak jest i w tym przypadku. Pomiędzy nią a Aldenem nie ma uczucia. Nie kupuję tego, że od lat są w sobie szaleńczo zakochani. Grają tak, bo jest to zapisane w scenariuszu i czuć, że to jest udawane. Zresztą sam Alden też jakoś w roli Solo mnie nie przekonuje. Zbyt mocno próbuję kopiować Forda. Wolałbym, byśmy zobaczyli trochę inną wersję Hana, która dopiero z biegiem lat staje się takim cynikiem przekonanym o swojej wyższości nad innymi.
W filmie zachwycił mnie
Paul Bettany - Dryden Vos w jego wykonaniu jest idealnym czarnym charakterem. Gdy pojawiał się na ekranie i tym spokojnym aksamitnym głosem tłumaczył, czemu zaraz komuś odbierze życie, to autentycznie się bałem. Istny psychopata. Tym bardziej szkoda, że Howard nie postawił na niego większego nacisku, zwiększając przy tym czas ofiarowany na ekranie. Jest go stanowczo za mało w tym filmie. Niepotrzebnie reżyser rozwlekał inne wątki, bo na ten główny pozostaje zbyt mało czasu. W sumie dostajemy jedynie mało efektowną walkę finałową i tyle.
Jednak gościem, który kradnie całe show, jest
Donald Glover jako Lando Calrissan. Mistrz oszustwa ma w sobie wdzięk, poczucie humoru. Skupia na sobie uwagę widza za każdym razem, gdy pojawia się na ekranie. Scena pokazująca, jak to Han próbuje wygrać Sokoła Millenium w karty, jest świetna właśnie dzięki Gloverowi. Jego postać ma nadmuchane ego do niewyobrażalnych rozmiarów, ale potrafi je kontrolować.
Dość zabawnym elementem jest wprowadzenie droida partnerki Lando, której głównym celem jest… wyzwolenie robotów spod władzy wszelkich istot organicznych. Mają być wolne, cieszyć się życiem, a nie pracować na usługach swoich ciemiężycieli.
Wiele osób podskoczy na fotelach z wrażenia, gdy na ekranie pojawi się na krótką chwilę Darth Maul jako osoba, przed którą odpowiada Vos. Jest to ciekawe połączenie
Hana Solo... z serialem animowanym
Wojny Klonów, a nawet
Rebeliantami. Jest to jednak zbyt mała rzecz, by radość trwała dłużej niż kilkanaście minut.
Zachwycony jestem również muzyką Johna Powella, który znakomicie uchwycił klimat
Gwiezdnych Wojen, wplatając w swoje utwory fragmenty, które znamy i kochamy, ale nadając im inną formę.
Han Solo: Gwiezdne Wojny - historie nie jest najgorszym filmem opatrzonym logiem Star Wars, ale też sporo brakuje mu do tych najlepszych. To średniak. Taka rozrywka bardziej skierowana chyba do najmłodszych widzów, którzy z główną saga nie są być może tak dobrze zaznajomieni i chyba to mi najbardziej przeszkadza. Jako starszy fan chciałbym poważniejszego tonu nowych filmów, a nie luźnych produkcji przygodowych czasami z abstrakcyjnych humorem. Nie ukrywam, że liczyłem na coś większego. Na film, którego przynajmniej niektóre kadry zapadną mi w pamięć, jak choćby podnoszący się czerwony kurz spod pędzących statków w
Last Jedi. Niestety, tu nic takiego nie znalazłem.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h