Choć otwierająca trylogię "The Hobbit: An Unexpected Journey" nie od razu przypadła mi do gustu, z czasem polubiłem ten film, doceniając zwłaszcza fenomenalną grę Martina Freemana. Zadziałała też miłość do Śródziemia, która sprawiła, że cieszyłem się z powrotu do krainy stworzonej przez J.R.R. Tolkiena, nawet jeżeli Peter Jackson poradził sobie gorzej niż w wybitnym „Władcy Pierścieni”. Z "The Hobbit: The Battle of the Five Armies" z pewnością tak nie będzie – to po prostu nie jest dobry film. Problemem jest sam Jackson. Ten sam wizjoner, który wcześniej doskonale zekranizował monumentalne arcydzieło fantasy, teraz poległ przy książeczce dla dzieci. Stracił wyczucie, a może zabrakło przy nim kogoś, kto wcześniej hamował jego efekciarskie zapędy. Wciąż ma świetne oko do konceptów, potrafi tak nakierować dział graficzny, by przygotował fenomenalnie wyglądającego orka Azoga czy podołał zadaniu stworzenia smoka Smauga. Jednocześnie jednak widać zachłyśniecie technologią, która pozwala mu robić wszystko, co w połączeniu z niebotycznym budżetem sprawiło, że… Jackson mógł zrobić wszystko. I nie raz, nie dwa przekraczał granicę, zwłaszcza w wątku Legolasa – to, co we „Władcy Pierścieni” było bardzo ograniczone, czyli pokazywanie nadludzkich harców elfa, tutaj stało się normą i czyniło sceny z jego udziałem kuriozalnymi. Zresztą nie tylko – nie sposób oprzeć się wrażeniu, że większość sekwencji walk bardziej nadawałaby się do gier komputerowych niż do filmu. W The Hobbit: The Battle of the Five Armies zaś mieliśmy ich kumulację, co potęgowało efekt.
Źródło: Galapagos
  Gdy rozpoczynano prace nad „Władcą…”, Richard Taylor, szef Wety, która odpowiada za efekty specjalne, wygłosił przemówienie. Powiedział swoim podwładnym, że mają traktować pracę przy tych filmach, jakby to była autentyczna historia, jakby Nowa Zelandia naprawdę była Śródziemiem, a kolejne plany autentycznymi lokacjami, gdzie kiedyś rozegrały się te wydarzenia. Gdzie, przy „Hobbicie”, podziało się to podejście? Nie widać go w cudacznych stworach z armii Azoga, które wyglądają, jakby urwały się z 300 Zacka Snydera. Chyba najbardziej obrazowym przykładem przekombinowania jest scena z początku filmu, w której Bard strzela do Smauga. Jak to robi? Ze szczytu chybotliwej wieży, z pomocą połamanego łuku i swojego syna jako podpórki. Jakby sam fakt zabicia smoka nie był wystarczająco dramatyczny. Problem Jacksonowi sprawił też lżejszy ton opowieści. „Niezwykła podróż” skupiała się w tym względzie na Freemanie, co wyszło filmowi na dobre. W The Hobbit: The Battle of the Five Armies dostaliśmy jednak niepotrzebnie i kuriozalnie rozbudowany wątek Alfrida – były zastępca zarządcy Miasta nad Jeziorem w małych dawkach jest zabawny, ale w większych już tylko irytuje. Tym bardziej, gdy wstawki z nim przerywają dynamikę bitwy. I tak to wygląda. Finał wielkiej kinowej opowieści o Śródziemiu to kino efekciarskie pod wieloma względami, dodatkowo nieumiejętnie radzące sobie z dziedzictwem „Władcy Pierścieni”, do którego nachalnie nawiązuje przy każdej możliwej okazji. Mamy Freemana, mamy Lee Pace’a (który jednak dostał trochę dziwnych scen z Legolasem), no i w wydaniu Blu-ray trochę dodatków z planu, zapowiedź edycji specjalnej, które zauważalnie podnoszą ocenę. "The Hobbit: The Battle of the Five Armies" to niezwykle rzadki przypadek filmu, na podstawie którego chciałbym, aby powstał remake. Bo szkoda tak wspaniałej historii.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj