Igrzyska śmierci: Kosogłos - część 1 ("The Hunger Games: Mockingjay - Part 1") to film, który nie istnieje bez mnóstwa kontekstów. Już sama jego konstrukcja: oto ostatnia część sagi rozbita na dwie części – zupełnie jak w "Harrym Potterze" czy "Zmierzchu". Jedni powiedzą, że to po to, by zarobić więcej, a inni, by godniej i dokładniej opowiedzieć finał historii. Oglądając ten film, trafiłem na kwadranse, gdy zgadzałem się z obiema wersjami. Bo jest dokładniej, acz z drugiej strony "Kosogłos" to nie była powieść objętościowo na miarę finałów tamtych cykli. Ale taki mamy moment w kinie. Przyzwyczailiśmy się do filmowych seriali. Coraz częściej ponad dwugodzinne kinowe widowiska kończą się mocnym cliffhangerem i trzeba czekać kolejny rok na ciąg dalszy. A dmuchanie ekranizacji? Przecież za chwilę do kin wchodzi puenta trylogii opartej na cieniutkim "Hobbicie", a książkowej fabuły na tę ostatnią część zostało może kilkadziesiąt stron.
[video-browser playlist="613703" suggest=""]
Ale nie porównujmy roboty Jacksona z ekranizacją Collins. Tu jest niemal dokładnie z fabułą książki i niestety to tylko uwypukla słabości tej opowieści. Od pierwszej lektury (i pierwszego filmu) byłem fanem tej historii z powodu jej bezkompromisowości. Na poziomie bohaterów tu nie ma ściemniania – to nie są żadne posągi ze spiżu. Katniss i inni mają swoje ograniczenia, uczucia, lęki, bywają impulsywni i podejmują złe decyzje. Są ludzcy i dają sobą manipulować. I to wszystko dalej świetnie widać w tym filmie. To jego najlepsze kawałki. Rzecz w tym, że tym razem (jak w oryginale literackim) akcja dzieje się na dwóch poziomach: poziomie Katniss jako osoby i poziomie Katniss jako symbolu rebelii. I kiedy przechodzimy do poziomu rebelii, nagle widać, jak to wszystko się wali, bowiem o rewolucji ani pani Collins, ani twórcy filmu za dużo nie wiedzą. Widać, że świat Dystryktów jest bzdurną układanką, która sypie się jak domek z kart, jeśli spróbować go pokazać dosłownie. Na każdym poziomie – od technologii po liczbę mieszkańców. Jeśli po prostu oglądamy to jako przypowieść o oddolnym buncie, to może nie przeszkadzać, ale niestety w tej części cyklu twórcy próbują to wszystko uwiarygodnić. Ludzie giną setkami i tysiącami, a my patrzymy na scenografię, na sceny, które w zasadzie równie dobrze mogłyby znaleźć się w naszym Mieście 44, i widzimy, jak Amerykanie nie rozumieją idei rewolty. Potrafią ją punktowo atrakcyjnie pokazać, ale walka z prawdziwym reżimem naprawdę wygląda inaczej. Choć właściwie – to znowu nasze wschodnioeuropejskie doświadczenia; widzowie w Stanach pewnie w ogóle tego nawet nie zauważą.
Czytaj również: Filmowy "Kosogłos" w księgarniach
Ale i tak jestem bardzo ciekaw, jak widzowie przyjmą ten film. Czy zaakceptują zmianę konwencji i w dużej mierze tematu? Czy jeszcze bardziej rozchwiana emocjonalnie Katniss to ktoś, komu da się wciąż kibicować? Czy zaczynanie i kończenie filmu w środku opowieści już tak się przyjęło, że nikogo nie zrazi? Czy zgodnie z przewidywaniami będzie to filmowy hit roku, czy jednak Strażnicy Galaktyki obronią pierwszą pozycję? Jeśli ja miałbym wybierać, wskazałbym chyba jednak na Star-Lorda i jego ekipę.