InJustice: Gods Among Us to bardzo mroczna wizja świata DC, w której za sprawą działań Jokera i Harley Quinn Superman omyłkowo pozbawia życia Lois Lane, noszącą w sobie jego dziecko, oraz detonuje bombę atomową w samym środku Metropolis. Człowiek Jutra, paradoksalnie owego "jutra" pozbawiony i pogrążony w żałobie, stosuje pokrętną moralność, stając się dyktatorem opętanym marzeniem o pokoju na świecie, do którego chce doprowadzić, nie zważając na liczbę ofiar. Tyranii Supermana sprzeciwia się Batman, a superbohaterowie i superzłoczyńcy DC będą zmuszeni opowiedzieć się po jednej ze stron konfliktu, którego stawką jest cała ludzka rasa. Trup ściele się gęsto, herosi walczą, kochają się i zdradzają, szukają nawet sojuszników na alternatywnych wersjach Ziemi. Gdy opadnie kurz, uniwersum DC nigdy nie będzie takie samo. Tak mniej więcej prezentowała się fabuła gry. Wydany w międzyczasie i będący oficjalnym prequelem do gry komiks wprowadzał znacznie szerszy, głębszy i bardziej rozbudowany kontekst. To monumentalna, epicka historia wydawana przez 5 lat, której wszystkie zebrane tomy zajmują grubo ponad 1800 stron. Przy tak dużej ilości materiału naturalnym wydawałoby się, że nadchodząca adaptacja animowana powinna powstać w formie serialu. Był to wniosek logiczny dla każdego, kto trzymał w dłoniach wielotomową serię autorstwa Toma Taylora i Briana Buccellato. Dla każdego, oprócz twórców studia WB Animation. Decyzja, aby nie podążać szlakiem serialu Liga Młodych i przenieść Injustice na trwający zaledwie godzinę i 18 minut film animowany, wydaje się kuriozalna i absurdalna. Drapię się w głowę, dlaczego studio Warner Bros., które posiada całe zaplecze platformy HBO MAX, zamiast korzystać z tego przywileju i stworzyć na potrzeby serwisu porządną serię z tego znakomitego materiału źródłowego, postanowiło wrzucić bezpośrednio na umierający rynek nośników fizycznych maksymalnie skróconą wersję dzieła Taylora, obciętą ze wszystkiego, co czyniło ją wyjątkową, pozbawioną głębi i przypominającą coś na kształt skrótu meczu. Do tego dokonali adaptacji nie wiernej, a pełnej własnych, znacznie gorszych rozwiązań. Jest to o tyle dziwne, że spod szyldu DC otrzymywaliśmy w przeszłości niemało przeniesień z kart komiksu na animację, które były zrobione w duchu dużego szacunku do adaptowanego materiału, jak choćby Batman: Rok pierwszy, Batman: Powrót Mrocznego Rycerza czy Batman: Długie Halloween. Dlaczego tym razem zdecydowano tak mocno odejść od pierwowzoru i porzucić setki wątków, pozostaje dla mnie tajemnicą.
Źródło: Warner Bros.
W zasadzie wszystko, za co można było pokochać Injustice, jak chociażby będące esencją komiksu dylematy moralne bohaterów oraz ich wspaniałe, emocjonalne dyskusje, podczas których czuć było wagę wydarzeń i narastającego między herosami konfliktu, zostało wycięte i spłycone w animacji - i to na rzecz zlepku scen akcji z kilkoma wyjętymi prosto z komiksu linijkami dialogowymi. Autor scenariusza, Ernie Altbacker, dosłownie wykastrował historię Taylora i niczym doktor Frankenstein, powołujący do życia swe monstrum, zszył ze sobą połowę pierwszego tomu Injustice i wybrane fragmenty z pozostałych 10 tomów. Dorzucił do tego kotła mocno zmienione zakończenie z gry i jeszcze jakimś cudem dopchnął kolanem elementy kontynuacji komiksowej Injustice 2. Efekt przypomina kalejdoskop chaotycznych scen, wrzuconych bez ładu i składu, zmontowanych ze sobą chyba na zasadzie popularności. Być może reżyser Matt Peters sprawdził, które momenty z komiksu najbardziej rozgrzewają dyskusje fanów i postanowił zrobić z nich kompilację, odrzucając cały ogrom treści. Pomiędzy sekwencjami nie ma płynności, film po prostu pędzi na złamanie karku, jakby startował w konkursie na jak najszybsze streszczenie komiksu. Nie potrafię pojąć, czemu miał ten zabieg służyć, ponieważ każdy, kto choćby liznął papierowe Injustice, zauważy, jak wiele kluczowych scen zostało pominiętych i jak wielu bohaterów, tak ważnych w tej historii, po prostu znika w 20 minucie filmu lub zwyczajnie się nie pojawia. Aquaman, Green Lantern, Flash, Shazam, Black Canary, Black Adam, Lobo, Lex Luthor – kto pamięta liczne, wspaniałe sekwencje z udziałem tych postaci i miał nadzieję na przeniesienie ich do animacji, ten będzie srogo zawiedziony. Nadmienię, że jeden z wymienionych wyżej herosów, ważny dla tła opowieści, zostaje ot tak zabity na samym początku filmu z przyczyn znanych chyba tylko twórcom tej adaptacji. Najbardziej cierpi na tym zabiegu Harley Quinn, jedna z najważniejszych i najlepiej napisanych postaci w całej serii, której momenty szczerości, przemyśleń, przyjaźni z Green Arrowem i Black Canary, jak i cały wątek odkupienia i przemiany z antagonistki w bohaterkę były absolutnym sercem materiału źródłowego. Harley zostaje tu kompletnie zmarginalizowana i sprowadzona do roli komediowego przerywnika - antybohaterka otrzymała zaledwie kilka minut czasu ekranowego. Decyzje te wpływają bezpośrednio na brak jakichkolwiek emocji, które zostały zastąpione wartką, owszem, ale wciąż płytką nawalanką. Niestety, nawet najlepsze sekwencje akcji nie zastąpią złożoności fabularnej, z której Injustice jest znane. Tom Taylor wziął przecież koncepcję złego Supermana, która nie jest specjalnie oryginalna, ale dzięki wielkiemu talentowi i poświęceniu odpowiednio dużej ilości czasu na rozbudowę tej myśli udało mu się w sposób wiarygodny pokazać stopniowe zatracanie się Człowieka ze Stali w smutku, złości i szaleństwie po utracie Lois Lane i ich nienarodzonego dziecka. Superman nie staje się okrutnym dyktatorem w przeciągu minuty, ten proces w komiksie trwa lata; koncepcja ta nie działa, gdy Superman pod wpływem tragedii od razu staje się tyranem, bez jakiejkolwiek progresji i dylematów moralnych, od których komiks aż kipi. Najmocniej widać to w scenie rozmowy Batmana z Supermanem w Bat-jaskini, z której usunięto kompletnie cały ładunek emocjonalny i tak silne w komiksie napięcie. Zamiast zderzenia się dwóch światopoglądów i dramatu towarzyszącego pęknięciu wieloletniej relacji pomiędzy dwójką najlepszych przyjaciół, mamy drętwą i skróconą scenę dialogową, płytką jak kałuża. Wystarczyło przenieść jeden do jeden scenę z komiksu, ale niestety twórcy animacji Injustice byli chyba bardziej zainteresowani naprawianiem tego, co nie było popsute i zmienianiem tych aspektów, które zmian nie wymagały. Wracamy tu do początku, czyli pierwszej fatalnej decyzji studia, by zamiast serialu, w którym zmieściłyby się wszystkie niuanse, emocjonalne wolty, każda z postaci i tło społeczno-polityczne, stworzyć półprodukt, który próbuje żonglować tysiącem piłeczek. To zwyczajnie nie mogło się udać. Całości nie pomaga wyjątkowo kiepska jak na standardy animacji DC obsada głosowa. Najgorzej prezentuje się znany z seriali Marvel’s Inhumans i Star Trek: Discovery, Anson Mount, którego Batman jest tak nudny i bezpłciowy, jak nigdy dotąd. Cedzone przez niego dialogi brzmią, jakby aktor podczas sesji nagraniowych przysypiał. Wypadają blado przy dokonaniach Kevina Conroya i Jasona O’Mary, którzy przed Mountem fantastycznie portretowali postać Mrocznego Rycerza. Nieco lepiej wypada Justin Hartley jako Superman, ale i on zdaje się być zbyt zachowawczy, operując głosem na jednej nucie, bez tak bardzo potrzebnych w tym przypadku zmian skali i przejść pomiędzy stanami emocjonalnymi Supermana. Krótki występ Kevina Pollaka w roli Jokera również nie zostanie zapamiętany, aktor próbuje, ale miał niestety zbyt duże buty do wypełnienia, a nie tak łatwo kroczyć w obuwiu Marka Hamilla i Troya Barkera. Najlepsza z całego zestawienia jest stawiająca niepierwsze kroki w animacji Gillian Jacobs, której Harley Quinn do złudzenia przypomina brawurowe występy ikonicznej w tej roli Tary Strong. Na dodatkowe wyróżnienie zasługują też Oliver Hudson i Reid Scott, wcielający się odpowiednio w Plastic Mana i Green Arrowa. Czy jest więc tu cokolwiek, co można lubić? Owszem. To, co ratuje Injustice od totalnej porażki, to wysoka jakość animacji i kreska przypominająca stylem dokonania Studia Mir, odpowiedzialnego za dwie części serii Legendy Mortal Kombat. Injustice nie jest może aż tak dobrze wykonane, ale staje na wysokości zadania i nie przynosi wstydu, jak niektóre z poprzednich produkcji WB Animation. Kolory są wyraziste, twarze podczas zbliżeń szczegółowe. Sceny akcji wykonano bardzo dynamicznie, czuć impakt ciosów w pojedynkach, a rysownikom nawet udało się przemycić kilka charakterystycznych ataków i sekwencji znanych z gry. I tu pojawia się największy dylemat, gdyż pomijając wszystkie wady i zarzuty, które wymieniłem wcześniej, nie mogę z czystym sercem napisać, że Injustice ogląda się źle. Dzięki szybkiej i wartkiej akcji, kilku mocnym scenom, krwi i znakomitemu materiałowi wyjściowemu projekcja jest bezbolesna, pod warunkiem, że bardzo mocno przymknie się oko na potężne spłycenie, skrótowość i nastawi się na czyste kino akcji. Możliwe jest, że wersję animowaną docenią najbardziej osoby niezaznajomione ani z komiksem, ani z grą, dla których będzie to pierwsza styczność z tym alternatywnym światem DC. Jednak  fani wcześniejszych odsłon franczyzy mogą czuć spory niedosyt i zawód, ponieważ potencjał drzemiący w Injustice został w adaptacji epicko zmarnotrawiony. Ta historia zasługuje na więcej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj