Johnny English Strikes Again to powtórka z rozrywki w dosłownym tego słowa znaczeniu. Tytułowy bohater powraca i w ogóle się nie zmienia, a w zasadzie zachowuje się tak samo, jak w poprzednich częściach. Rowan Atkinson, podobnie jak przy Jasiu Fasoli, stara się nadać głupkowatej postaci uroku budującego sympatię. Jednak w seriach tak to bywa, że na tym etapie English powinien być kimś więcej, niż fajtłapą, która osiąga efekty przypadkiem. A tak nie jest i dostajemy dosłownie tego samego bohatera co poprzednio. Ta wtórność może niektórych widzów zmęczyć, a jeśli ktoś nie przekonał się do Englisha w poprzednich filmach, ten tego nie ma szans zmienić. To wszystko tyczy się też warstwy humorystycznej, która jest prosta, czasem banalna, ale - ponownie - jak ktoś lubi taki styl Atkinsona prezentowany w poprzednich częściach, będzie się bawić poprawnie. Większość gagów jest typowa, mało odkrywcza i tylko lekko zabawna. Gdyby to nie była trzecia część, być może bawiłoby to lepiej, ale czuć w tym zmęczenie materiału i brak jakiegoś większego pomysłu. Powtarzanie takich samych gagów śmieszy tylko połowicznie. Nie przeczę, że lubię dziwactwa Atkinsona i czasem zaśmiałem się, ale czuć, że to jest marnowanie jego talentu. Stać go na wiele więcej pod względem komediowym, niż twórcy są skłonni to wykorzystać. W porównaniu do poprzednich dwóch części ta jest porażką pod względem fabularnym. Historia jest pretensjonalna i pretekstowa. W żadnym momencie nie jest w stanie zaciekawić wykonaniem, pomysłem czy choćby podejście do sparodiowania jakiegoś motywu z kina szpiegowskiego. Problem leży w nijakim, nudnym i pozbawionym sensownych motywacji czarnym charakterze. Kiepski, nieciekawy i zbyteczny. Wręcz kreskówkowy w najgorszym tego słowa znaczeniu. A to psuje wrażenie, bo taka fabuła nie jest po prostu warta czasu. Nie ma w niej nic, co by choć odrobinę satysfakcjonowało. A jej banalność i przewidywalność godna jest przeciętnej bajki, a nie kinowego filmu będącego satyrą na kino szpiegowskie. Rowan Atkinson dwoi się i troi, ale nie ma żadnego wsparcia. Jakimś wyróżniającym się w paru momentach atutem jest Olga Kurylenko, ale to za mało. Zmarnowana Emma Thompson, komicznie kiepski czarny charakter i brak postaci, które w interakcji z Englishem dawałyby pole do komediowego popisu. Ten scenariusz przypomina momentami wymyślanie tego na siłę, by zarobić na popularności marki, ale brak temu serca, by miało to sens i przynosiło satysfakcję.
Johnny English: Nokaut to co najwyżej przeciętna komedia skierowana tylko do wielbicieli poprzednich części i filmowej prostoty. Nie przeczę, że ogląda się to w miarę przyjemnie, bo lubię wygłupy Atkinsona, ale wychodząc trochę ponad to, nie mogę nazwać tego nazwać wartą uwagi rozrywką. Po prostu szkoda czasu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj