Czy kultowy musical Andrew Lloyda Webbera, który podbił cały świat, okaże się również globalnym filmowym sukcesem? Przeczytajcie naszą recenzję.
Amerykanie kochają musicale. Zazwyczaj gdy ekranizacja jakiegoś dzieła wystawianego na Broadwayu trafia na duży ekran, wzbudza wielką ekscytację wśród fanów tego gatunku. Tak było i tym razem, tyle że wszyscy patrzyli z przerażeniem na nową produkcję reżysera Toma Hoopera. Już zwiastun nie zapowiadał nic dobrego. Komputerowa metamorfoza
Iana McKellena,
Judi Dench,
Rebel Wilson czy
Idrisa Elby w koty wyglądała jak kiepski żart. Jednak dopiero seans całości udowodnił, z jakim strasznym filmem mamy do czynienia. Po raz pierwszy okazało się, że same znane piosenki nie uciągną dwugodzinnego seansu. Zabrakło tu ciekawej historii, która by chwyciła widza i przeniosła w ten magiczny świat, w którym koty tańczą i śpiewają. Dostajemy jakiś zalążek opowieści, ale spisany chyba na kolanie. Trudno zrozumieć, o co dokładnie chodzi. Nowe postaci pojawiają się nagle i tak samo szybko znikają. Do tego odniosłem wrażenie, że reżyser sam do końca nie wiedział, czy to opowieść o kotach czy ludziach przebranych za koty, bo mamy tu koty noszące futra, co wygląda wręcz idiotycznie. Zwłaszcza w momencie, gdy je zrzucają, by odkryć… własne futra.
Jest to dla mnie duże zaskoczenie, bo mówimy tutaj przecież o filmie
Toma Hoopera, który wcześniej zachwycił nas genialnym
Jak zostać królem czy
Dziewczyną z portretu. Może nie jestem wielkim fanem jego wersji musicalu
Les Misérables: Nędznicy, w którym zmusił do śpiewu Russella Crowe’a, ale tu przynajmniej coś się działo. Był pomysł i ciekawe kreacje. W
Kotach nie ma nic. Nawet wstawki komediowe w postaci
Jamesa Cordena i Rebel Wilson nie działają.
Koty są produkcją krindżową, do której trudno się przyzwyczaić. Nie dość, że ma mnóstwo bardzo brzydkiego CGI, to jeszcze reżyser nie może się zdecydować na to, jakich rozmiarów są jego bohaterowie. Gdy skaczą po śmietnikach lub gdy stoją obok człowieka, są rozmiaru normalnych kotów. W innych sytuacjach są ludzkiej postury. Wszędzie panuje chaos, który trudno jest ogarnąć. Aktorzy też jakoś kiepsko czują się w powierzonych rolach. Jedynie Ian McKellen jako stary teatralny kot wypada wiarygodnie. Reszta jest sztuczna i nieciekawa.
Jak na musical brakuje tu też ciekawych układów tanecznych. Wszystko jest tu powtarzalne i mało atrakcyjne. Jedyne, co pozwala dotrwać do końca seansu, to muzyka, a w szczególności dwa utwory. Pierwszy, zaśpiewany przez
Taylor Swift, utwór -
Macavity, a drugi to fantastyczna interpretacja hitu
Memory w wykonaniu
Jennifer Hudson. To jednak za mało, by wyjść z kina bez uczucia zażenowania i zmarnowanego czasu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h