Guy Ritchie szuka kolejnego pomysłu na serię filmów. Opowieść o rycerzach z Camelotu raczej nią nie zostanie.
Camelot to ostatnie spokojne miejsce, którego nie udało się podbić magom chcącym opanować Anglię a potem cały świat. Gdy każdy ich atak zostaje odparty przez króla Uthera (
Eric Bana) dzierżącego w dłoni niezwykły miecz Excalibur, w szeregach rycerzy pojawia się zdrajca, któremu udaje się przechytrzyć władcę i objąć tron. Nim jednak to nastąpiło król zdążył ukryć swojego jedynego potomka Artura, by ten jak dorośnie mógł wrócić i za pomocą miecza odbić królestwo z rąk szaleńca – Vortigerna (
Jude Law). Mija kilkanaście lat i nieświadomy swojego pochodzenia młodzieniec (
Charlie Hunnam) zostaje dosłownie zmuszony do dołączenia do buntowników z ruchu oporu i podążenia za tajemniczą, młodą Ginewrą (Astrid Berges-Frisbey). Dziewczyna władająca magią ma pomóc mu odkryć jego przeszłość i dzięki temu zyskać pełną władzę nad Excaliburem.
Guy Ritchie zabrał się za opowiedzenie na nowo historii Króla Artura i Camelotu, którą widzieliśmy już w kinie około 50 razy. Jednak tym razem scenariusz, którego reżyser jest współautorem, jest jeszcze bardziej młodzieżowy. Artur w jego wykonaniu to skrzyżowanie Robin Hooda, walczącego o sprawiedliwość dla najbiedniejszych, z początkującym Al Caponem, budującym struktury przestępcze w mieście. Nikt nie ubije nielegalnego interesu w Londinium bez wiedzy tego młodzieńca i co ważniejsze bez zapłacenia mu haraczu. Główny bohater nie jest tu szlachetny i nieskazitelny jak w poprzednich wersjach. To zwykły rzezimieszek z pewnym poczuciem sprawiedliwości. Czyni dobro, jednak kieruje nim chęć zysku. Aż tu nagle dowiaduje się, że jest zaginionym synem króla i musi stanąć na czele rebelii i zmierzyć się ze swoją legendą. Legendą człowieka, który przywróci spokój w królestwie.
Fabuła sprawia wrażenie przekombinowanej. Reżyser w ciągu 2 godzin stara się ukazać wielką przemianę głównego bohatera, niestety kosztem niektórych wątków, które z tej przyczyny są mocno uproszczone, a akcja miejscami gna na łeb na szyję, tak jakby miała nadrobić stracony czas. Ritchie opowiada tę historię w charakterystyczny dla siebie sposób. Mamy w niej stanowczo za dużo, tak uwielbianego przez reżysera, slow motion. I tak samo jak w
Przekręcie mamy sporo flashbacków, przypominających przewijanie filmu do tyłu.
Król Artur: Legenda Miecza cierpi też na nadmiar scen CGI, przypominających bardziej gry komputerowe jak
Thief czy
Dark Souls. Widać to zwłaszcza w scenach walki, gdzie kamera zmienia ujęcia jak szalona. Niby ma to dodać więcej dynamiki do scen akcji, ale sprawia, że całość wypada bardzo sztucznie.
Nie jest jednak tak, że w filmie Ritchiego wszystko jest do niczego. Film ma świetną, bardzo energetyzującą ścieżkę dźwiękową. Połączenie muzyki bardów z rockiem to genialny pomysł sprawiający, że nawet długie ujęcia podróży głównego bohatera ogląda się bardzo przyjemnie.
Pochwalić należy również kreację Juda Law jako głównego antagonisty. Może jego kreacja nie jest tak dobra jak w
The Young Pope, ale i tak potrafi kilka razy zaskoczyć swoim obłąkanym obliczem. Nieźle prezentuje się także Charlie Hunnam jako główny bohater, choć kompletnie nie pasuje mi do postaci szlachetnego króla. To raczej taki charyzmatyczny cwaniak, który lepiej od miecza posługuje się ciętą ripostą.
King Arthur: Legend of the Sword w założeniu miał być początkiem nowej serii filmów, ale raczej nic z tego nie będzie. Produkcja Ritchiego miała być świeżym powiewem w micie o rycerzach z Camelotu, ale okazała się być zbyt przekombinowana.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h