Liga Sprawiedliwości to film, który podzieli widzów. Mamy tu do czynienia z próbą odnalezienia swojego stylu przez twórców okrytego złą sławą Kinowego Uniwersum DC. To jednak także opowieść o wspólnocie, jaka w kinie superbohaterskim jeszcze się nie pojawiła.
Kinowe Uniwersum DC usilnie szuka swojej formuły kina komiksowego, tajemnej receptury, która pozwoli na nowe otwarcie w gatunku superbohaterskim. Jak u Bukowskiego: „Zrobić jakąś głupią rzecz ze stylem jest lepiej, niż zrobić coś niebezpiecznego bez stylu. Zrobić jakąś niebezpieczną rzecz ze stylem, to nazywam sztuką”. Patrząc z tej perspektywy, Justice League staje się swoistym eksperymentem – na ekranie obserwujemy tango dwóch wizji i tonacji, wniesionych przez zanurzonego w mroku i powadze Zack Snyder oraz rezolutnego, puszczającego oko do widza zza kamery Joss Whedon. Nie ma w tym miejscu specjalnego znaczenia, że odbiorca nie będzie miał wielkiego kłopotu z rozszyfrowaniem elementów, które w tej układance pozostawił jeden i drugi reżyser (choć Whedon przedstawiany jest w napisach tylko jako scenarzysta). Jakimś błogosławionym zrządzeniem losu ta mikstura z każdą kolejną minutą seansu smakuje coraz lepiej, nawet jeśli raz przywodzi na myśl syzyfową pracę, a w innym miejscu może nie tyle Dionizje, co suto zakrapianą i wymykającą się spod kontroli imprezę studencką. Styl to przecież „różnica, sposób tworzenia, sposób kończenia”. I tak w finale tej opowieści możemy odnaleźć kilka przesłanek do wydania sądu, że Kinowe Uniwersum DC stało się samoświadome – twórcy zdają sobie sprawę z popełnionych błędów i w ramach osobliwego postscriptum dokonują rachunku sumienia. Wiara widza zostaje w tym momencie podparta nadzieją na lepsze jutro. Tego wrażenia nie przekreśli fakt, że przeprowadzający operację na otwartym sercu DC Snyder i Whedon liczyli się z tym, iż po drodze błędów w sztuce kinowej pojawi się wiele. Tylko od nas zależy czy obu reżyserów odbierzemy jako superbohaterskich szaleńców-ryzykantów czy li tylko rzemieślników, którzy nie do końca potrafili odnaleźć wspólny język na ekranie.
Fabuła filmu pozornie wydaje się banalna. Zły Steppenwolf pojawia się na Ziemi, by zebrać trzy Mother Boxes – stworzona dzięki temu połączeniu Jedność pozwoli mu na całkowity podbój naszej planety. Do walki z nim i jego armią rusza Liga Sprawiedliwości, dopiero co scementowana drużyna śmiałków, która na papierze wygląda jak banda wyrzutków społecznych i odmieńców. Sęk w tym, że fabularne cele i przeznaczenia są tu tylko nadbudową do rzeczywistego zamysłu twórców – skrupulatnego ukazania na ekranie rodzącej się wspólnoty herosów. Od dawna w kinie superbohaterskim nie było produkcji, która z tak wielką pieczołowitością i emfazą podkreślałaby sposób, w jaki powstaje i funkcjonuje grupa trykociarzy. Bohaterowie dobierają się w coraz to nowe tandemy, dyskutują, rozmawiają, żartują. Uczą się świata i samych siebie nawzajem. To swoista kompania braci i jednej tylko siostry, u której fundamentów leży niemożliwość – nigdy nie założyłbyś przecież, że opychający się pizzą śmieszek odnajdzie wspólny język z „Jestem Zemstą, jestem Nocą” Batmanem i liczącą sobie kilka tysięcy lat grecką półboginią. Choć werbowanie kolejnych herosów oparte jest na momentami rażącej skrótowości, to wybrzmiewa tutaj echo prawdopodobnie najpiękniejszej kinowej opowieści o tworzeniu się wspólnoty – Shichinin no samurai. Snyder i Whedon odważnie odczytują jednak legendarne dzieło Akira Kurosawa nie przez pryzmat cementowania drużyny, które jest tylko punktem wyjścia do sedna akcji; członkowie tytułowej grupy herosów są na tyle intrygujący, że ich ekspozycja sama w sobie nieoczekiwanie staje się najważniejszą częścią narracyjnej struktury.
Rodząca się między bohaterami przyjaźń kontrastuje ze skrupulatnym przedstawianiem hierarchii grupy. Nie mamy żadnych problemów ze wskazaniem jej dowództwa. Doskonale wiemy, kto odgrywa jaką rolę i jakie powierzono mu zadania. Ponieważ jednak na horyzoncie widać potężne zagrożenie, drużyna potrzebuje działa największego kalibru – Supermana. Jest coś niepokojącego w sekwencji, w której członkowie Ligi ożywiają Człowieka ze Stali. Z jednej strony to rozpaczliwy akt desperacji, z drugiej zaś, gdzieś na najgłębszym poziomie, próba odnalezienia moralnego kompasu i uzasadnienia dla swoich działań. To przecież ten sam Ostatni syn Kryptona, którego dzieciaki pytają o pojedynek z hipopotamem. Symbol nadziei, której Lidze zaczyna momentami brakować. Zwróćcie uwagę, że nawet decyzja o próbie przywrócenia do życia Supermana podjęta zostaje demokratycznie – nie ma tu żadnych działań za plecami, na własną ręką, tak, by samemu sobie zafundować jak największy kawałek heroicznego tortu. Koniec końców Człowiek ze Stali staje się dla swoich kompanów czymś na kształt zwierciadła, w którym mogą się przejrzeć i zapytać o swoją powinność. Nie ma więc żadnego przypadku w tym, że w finale filmu to Wonder Woman będzie rozmawiała z podrostkami. Heroina, podobnie jak jej kompani, ewoluuje – zupełnie nieśpiesznie, zmieniając swoje superbohaterskie emploi. Członkowie Ligi zdają osobliwy egzamin dojrzałości. Punktem odniesienia dla Snydera i Whedona wydaje się Superman w reżyserii Richard Donner. Nie idzie więc o to, aby z prędkością karabinu maszynowego przypominać widzom, że mamy tu do czynienia z postaciami większymi niż życie. Rzecz w tym, by pokazać, że w swoim postępowaniu są one do bólu wręcz szczere.
Poziom symboliczny produkcji determinuje triada wiara – nadzieja – miłość, powracająca pod różnymi postaciami w trakcie całej opowieści. Czasami zostaje podana na tacy, w innych zaś momentach zostaje wpleciona w fabułę w sposób nieoczywisty. Jej inteligentnym dopełnieniem staje się odwołanie do pochodzącej ze starożytnego judaizmu, a rozwijanej przez Majów i Azteków koncepcji kołowej historii dziejów – ta sama historia powtarza się więc nieskończenie wiele razy w przeróżnych formach. Węzłowym zagadnieniem tej perspektywy jest przemiana rozpisana pod dyktando tańca życia i śmierci. Bodajże najlepiej wybrzmiewa ona w słowach Supermana, który mówi do Batmana: „Nie chciałeś pozwolić mi żyć. Nie chciałeś dać mi umrzeć”. Słychać tu echo nie tyle chrześcijańskiego zmartwychwstania, co raczej buddyjskiego Przebudzenia – nawet dociekliwa Lois Lane będzie więc pytać Clarka o zaświaty. Jedni zareagują salwami śmiechu, inni dostrzegą tu subtelne nakreślenie drugiego dna historii. Na metapoziomie bowiem Justice League to swoisty dialog twórców ze samymi sobą. Snyder i Whedon nie chcą tego nawet specjalnie ukrywać; w finałowej sekwencji zza kadru docierają do nas słowa Lane, która rozprawia o relacji mroku i światła. Spójrzmy na nią z nieco innej perspektywy, pod kątem przeprowadzania przez Snydera i Whedona rachunku sumienia za wszystkie błędy Kinowego Uniwersum DC - da się tu odczuć żal za grzechy i mocne postanowienie poprawy. Tak się składa, że rozgrzeszenie na tym polu zależy wyłącznie od widza. Niespecjalnie dziwi nas więc, że odpowiedzialni za produkcję nieśmiało proszą o drugą szansę za pomocą sceny, w której widzimy patrzącą w dal Ligę. To już nie tyle kolejne ujęcie, co fresk – herosi przybierają pozę na modłę komiksów rysowanych przez Alex Ross. Jest majestat, ale jest też pierwszorzędna rozrywka.
Humoru w tym filmie jest tyle, że spokojnie można by nim obdarzyć wszystkie pozostałe odsłony Kinowego Uniwersum DC. Problem polega na sposobie, w jaki chcą zaserwować go nam twórcy. Zwłaszcza w pierwszym akcie historii pojawia się całe multum scen, w których powaga musi koniecznie rezonować w dodanym rzutem na taśmę żarcie. Tego typu zabiegi stają się mieczem obosiecznym – zyskują w szerszej perspektywie, jednak na początku seansu mogą nas wprawiać w swoistą konfuzję i poniekąd rozbijać zasadniczą oś fabularną. To trochę tak, jakby Snyder i Whedon chcieli podążać dwiema drogami jednocześnie, momentami uderzając w podniosłe tony, by chwilę później rozładowywać napięcie za pomocą sytuacyjnego humoru. Albo takie podejście pokochamy, albo znienawidzimy; z tego ryzyka odpowiedzialni za produkcję najpewniej zdają sobie sprawę.
Na całe szczęście mają jednak do dyspozycji znakomicie prezentujących się na ekranie aktorów, wśród których prym wiedzie przezabawny Ezra Miller. Jego Flash to gagatek, nieuświadomiony neurotyk z wielkimi trudnościami w międzyludzkich relacjach. Nie można mu odmówić szczerości totalnej – zarówno na poziomie werbalnym, jak i w mowie ciała. Miller raz po raz kradnie historię poprzez unikalne operowanie mimiką twarzy, przywodzącą na myśl najlepsze dokonania Buster Keaton; bodajże najlepiej widać to w kapitalnej scenie pod pomnikiem Człowieka ze Stali, w której Flash próbuje dać kuksańca Supermanowi, jednak ten okazuje się nieco szybszy od ślimaka. Doskonale na ekranie wypada także Jason Momoa jako Aquaman. Do swojej roli podszedł on ze swadą, tak, by Władca Mórz i Oceanów był z jednej strony chodzącym wulkanem energii, z drugiej zaś młodzieniaszkiem, który wcale nie śpieszy się na tamten świat – żywiołowość i przebojowość przeplatają się tu z zamiłowaniem do zaglądania do kieliszka, heroizm zaś z poczuciem wyobcowania. Nieco gorzej na tym tle radzi sobie Ray Fisher (Cyborg), choć taki wniosek wyrasta raczej ze skrótowego podejścia scenarzystów do jego postaci, aniżeli faktycznego poziomu gry aktorskiej. Nie wiem też, czy się ze mną zgodzicie, ale w ekspresowym tempie w swoim fachu dojrzewa Gal Gadot. Krytycy obsadzenia jej w roli Amazonki najprawdopodobniej stracili już wszelkie argumenty. Tym razem pokazuje nam nieco szersze spektrum swoich umiejętności aktorskich i w każdej wersji – rozdartej wewnętrznie kobiety, pretendującej do miana symbolu heroiny czy nawet dobrotliwej matki dla swoich kompanów-dzieciaków – wypada naprawdę przekonująco.
Ukontentowani filmem powinni być zwłaszcza komiksowi fani. Jest w nim bowiem cała masa niuansów i smaczków, które mogą wywołać uśmiech na twarzy miłośników powieści graficznych. Flash mierzy się z Człowiekiem ze Stali w pojedynku o miano najszybszego, Cyborg rzuci swoim charakterystycznym „Booyah!”, Zielona Latarnia na ekranie jest, choć inaczej, niż na to liczyliśmy, a nawiązanie do komiksowych wydarzeń po Śmierci Supermana zostaje humorystycznie oddane poprzez debatę o moralności Szkarłatnego Sprintera i Cyborga, którzy wykopują trumnę Człowieka Jutra. Do tego dochodzą doskonale nam znane tematy muzyczne z filmów Batman i Superman, jak również sposób ukazywania panoramy Gotham, poniekąd przywodzący na myśl słynny serial animowany o Mrocznym Rycerzu z lat 90. Fani komiksów odnajdą także inteligentnie wkomponowane w fabułę zależności pomiędzy konkretnymi postaciami, charakterystyczne dla świata DC. Seksualne napięcie pomiędzy Batmanem a Wonder Woman faktycznie się pojawia, podobnie jak wzmianki Bruce’a o rozmawiającym z rybami Aquamanie. Przypomnijmy, że przez lata komunikowanie się z morskimi stworzeniami sprawiało, iż Władca Mórz i Oceanów traktowany był z przymrużeniem oka, bez należnej tej postaci powagi.
O ile nie mam większych zastrzeżeń do ścieżki dźwiękowej produkcji, o tyle pojawia się kłopot z warstwą wizualną. Na ekranie widać bowiem duży rozdźwięk kolorystyczny. Mroku co prawda jest mniej, ale operatorzy i odpowiedzialni za efekty specjalne momentami wykorzystują mocno przerysowane barwy, które niekoniecznie trafiają na właściwe miejsce. Czerwone, jaskrawe niebo na północną Rosją jest tego najlepszym przykładem. Taka tonacja kolorystyczna może maskować nieliczne, choć nadal obecne sztuczne ekspozycje postaci w CGI. Chwilami więc popisy Wonder Woman i Aquamana bledną, gdyż zostają zaklęte w zupełnie nienaturalnej gamie reakcji i zachowań postaci – wprawne oko widza nie będzie miało kłopotu z dostrzeżeniem tego typu zabiegów.
Największym problemem historii jest jednak postać złoczyńcy, Steppenwolfa. Pal już licho jego motywacje, które zostają nam wyłożone z niemalże łopatologiczną precyzją. Sęk w tym, że antagonista znienacka pojawia się w opowieści, dosłownie i w przenośni spadając nam na głowy. Gdy już na ekranie jest, nie przekonuje ani realizacyjnie, ani charakterologicznie. Jego rola sprowadza się najczęściej do przemawiania podrasowanym komputerowo głosem Ciarán Hinds. Steppenwolf wypowiada więc te same frazy, akcentując po prostu inne słowa. Teoretycznie złoczyńca ma w tej opowieści symbolizować wprowadzającego nieustanny chaos i to w kosmicznej skali diabła. Koniec końców okazuje się Szatanem z siódmej klasy, który mówił i mówił, aż w końcu wyzionął ducha. Sporym mankamentem jest także szarpane tempo narracji w pierwszym akcie. Twórcy dwoją się i troją, by jak najszybciej przejść do zasadniczych wątków, ale w tym podejściu idą na skróty i momentami się gubią. Do czasu finalnego scementowania Ligi dostajemy więc mnóstwo przeskoków pomiędzy postaciami i lokacjami, które co prawda prowadzą nas powoli do celu, ale nikt nie zorientowałby się, gdyby montażyści zaserwowali inną kolejność tych ujęć. Jeszcze gorzej, że nierówne tempo zaczyna wkradać się w sceny walk. Na szczęście twórcy zdołali nad tą chwiejnością zapanować i wyjść z tego starcia obronną ręką.
Z Justice League jest trochę jak z miłością od pierwszego wejrzenia – albo zwali Cię z nóg, albo przejdziesz obok niej obojętnie, wychodząc z założenia, że to tylko sztuczka. Nie zmienia to faktu, że Snyder i Whedon wykonali kawał dobrej roboty superbohaterskiej. Zaserwowali nam solidne kino akcji, dobrą rozrywkę i mniej lub bardziej dostrzegalną przypowieść o heroicznej powinności. Cieszy fakt, że seans pozostawia nas z nadzieją na lepsze jutro – zarówno Kinowego Uniwersum DC, jak i całego gatunku. Na horyzoncie pojawił się już przecież Deathstroke, który wraz z Lexem Luthorem będzie najprawdopodobniej tworzył Injustice League, jak również miejsce na kolejnych członków tytułowej drużyny. Pogłoski o śmierci całego projektu okazały się więc mocno przesadzone.
Na koniec, nie tylko z kronikarskiego obowiązku, drobna uwaga: do oceny widocznej w prawym górnym rogu dorzućcie połówkę. Co wcale nie oznacza, że życzę Wam, byście seans tego filmu musieli przedyskutować ze wspomagaczem w postaci wody ognistej.