Co Mitja Okorn zbudował w piorunującym tempie, Maciej Dejczer rozwalił. Druga część świątecznego hitu znów przyciągnęła do kin miliony widzów, ale większość z nich wyszła z sal mocno zawiedziona. Zamiast lekkiej komedii o ludzkich perypetiach dostali prawie dwugodzinną reklamę centrum handlowego Arkadia prezentowanej przez znanych aktorów. Błędem było wprowadzenie zbyt wielu bohaterów, którzy nie mieli żadnej ciekawej historii. Co niektórzy, jak chociażby Piotr Głowacki, pojawili się w filmie i nie odezwali praktycznie ani słowem. Mariusz Kuczewski i Marcin Baczyński, którzy odpowiadali za fatalny scenariusz części drugiej, postanowili chyba odkupić swoje winny albo znów sowicie zarobić i stworzyli Listy do M. 3. Coś tam jednak na swoich błędach się nauczyli, bo zmniejszyli liczbę osób w swojej opowieści i postawili na jakość. Na ekran powróci charyzmatyczny Melchior (Tomasz Karolak) w stroju Świętego Mikołaja, który wraz ze swoim synem wyruszy w poszukiwaniu ojca. Twórcy też nie zapomnieli o wybuchowym duecie małżeńskim, czyli Karinie (Agnieszka Dygant) i Szczepanie (Piotr Adamczyk), którzy zmierzą się z kryzysem wieku średniego i tym, że zostali dziadkami. Zobaczymy też wciąż pogrążonego w żałobie po stracie żony Wojciecha (Wojciech Malajkat). A to tylko stara gwardia, do której tradycyjnie dołączyli nowi bohaterowie, jak choćby - zastępująca nieobecnego tym razem Macieja Stuhra - Magdalena Różczka jako DJ pewnego znanego radia. Mamy też uganiającego się za przestępcami Gibona (Borys Szyc). Wszyscy oczywiście poszukują miłości w tym jakże pięknym i okraszonym śniegiem okresie. Nie muszę chyba dodawać, że to jest jedna z tych produkcji, która ma bawić, ale także wycisnąć kilka łez, by na końcu pokazać nam radosny happy end. To nie jest film trzymający w napięciu do ostatniej minuty. On ma nam poprawić humor. Wprowadzić w bożonarodzeniowy nastrój. Pokazać, że szczęście jest możliwe do osiągnięcia nawet w takim burzliwym małżeństwie jak państwo Lisiccy, którzy znów wyrośli na gwiazdy. Zwłaszcza wybuchy Piotra Adamczyka wywołują salwy śmiechu wśród widowni. Choć moim faworytem jest dawno niewidziany Krzysztof Kowalewski, który na chwilę pojawia się na ekranie i od razu kradnie całe show. Tym razem mnogość wątków nie nuży jak poprzednio. Opowieści zgrabnie się ze sobą przeplatają. Autorom scenariusza udało się ponownie uchwycić ducha świąt. Miłość wisi w powietrzu. Oczywiście nie wszystkie problemy udało się rozwiązać i film znów miejscami przypomina jedną wielką reklamę znanych marek. Widocznie produkcje TVN nie potrafią już inaczej. Jestem przekonany, że wiele osób po seansie zdecyduje się na zakup ścieżki dźwiękowej, na której twórcy upchnęli same świąteczne szlagiery w wykonaniach, które wszyscy dobrze znają z radia i dobrze się przy nich czują. Nóżka sama chodzi, gdy z kinowych głośników rozlegał się kolejny rockowa wersja Jingle bells.
Tomasz Konecki udało się przywrócić choć trochę klimat pierwszej części, czyniąc Listy do M 3 filmem, na którym przynajmniej przez kilka chwil poczujemy się dobrze. Poczujemy wewnątrz ciepło. Może nie tak silne jak po kolejnym seansie Love Actually, ale cóż. Klasyk może być tylko jeden. Jak mniemam, nasz duet scenarzystów już siedzi i pracuje nad kolejnymi listami, tworząc tym samym sagę o świątecznych perypetiach Polaków.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj