Niewiele dziś w kinie porządnego science fiction. Fantastyki jako takiej jest sporo, ale rzadko ma ona porządne naukowe podstawy. Zresztą w literaturze nie jest dużo lepiej. Owszem, zdarzają się powieści fantastyczno-naukowe, ale zwykle im więcej w nich nauki, tym mniej są atrakcyjne dla czytelnika. Jakby „naukowość” wysysała z nich humor, akcję, nawet realizm. Ale oto cztery lata temu ukazał się "The Martian" i pokazał, że wciąż można. Że da się stworzyć powieść pełną wiedzy z rozmaitych dziedzin i równocześnie aż kipiącą od emocji, zabawnie napisaną i bardzo realistyczną. Oto Mark Watney, astronauta, w wyniku zbiegu okoliczności zostaje na Marsie i musi samotnie przetrwać oraz poradzić sobie z mnóstwem problemów do czasu nadejścia pomocy, a najtęższe ziemskie głowy (z NASA na czele) kombinują, jak go uratować, często łamiąc procedury opracowywane przez lata. Nic dziwnego, że szybko zdecydowano się tę historię kosmicznego Robinsona Crusoe zekranizować, jednak gdy okazało się, że reżyserem będzie Ridley Scott, wielu ogarnęły wątpliwości. To wielki twórca, wybitny, ale swe najlepsze dzieła ma już dawno za sobą. [video-browser playlist="746863" suggest=""] Nie przedłużając już – udało się! Scott zrobił dokładnie to, co zrobić należało: oddał zarówno literę, jak i ducha powieści. Oczywiście potrzebne było sporo skrótów – ta fabuła spokojnie wystarczyłaby na porządny kilkunastoodcinkowy sezon jakiegoś serialu, ale po wycięciu kilku wątków (i sporej części naukowych wyjaśnień) to wciąż film robiący duże wrażenie. Matt Damon jako marsjański samotnik sprawdził się bardzo dobrze – jest w tej roli zarówno zwykłym chłopakiem z sąsiedztwa, który nie poddaje się i powoli skutecznie rozwiązuje każdy problem, jak i (co ułatwia mu psychiczne przetrwanie) zdystansowanym do wszystkiego, lekko sarkastycznym optymistą. Właściwie wszyscy w obsadzie tego filmu dobrani są rewelacyjnie: Jeff Daniels, Chiwetel Ejofor, Jessica Chastain, Michael Pena, Kate Mara, Sean Bean, Kristen Wiig - można by wymieniać dłużej. Każda postać jest świetnie wymyślona i idealnie dopełnia fabułę, opartą przecież w dużej mierze na samotności. Trudno w tym filmie znaleźć jedną fałszywą nutę, wszystko jest tak i tam, gdzie trzeba. Nawet dopisany do powieści epilog tak naprawdę zastępuje to, co trzeba było z niej wyciąć, a prezentacja aktorów w końcowych napisach to sama przyjemność. „The Martian” w tym wszystkim ciekawie koresponduje też z „Gravity” (2013), filmem w dużej mierze (choć na mniejszą skalę) o tym samym - że człowiek jest w stanie sobie poradzić nawet poza naszą planetą, gdzie tak naprawdę nie powinien przeżyć ani chwili; że wystarczy wiedza, chęć życia i trochę kombinowania, by przetrwać i wrócić do domu. Lubię kino z pozytywnym przesłaniem, a czasem się nawet przy nim ciut wzruszam. I nie przeczę - tak było również tym razem.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj