Recenzję Marvel's Jessica Jones zacząć muszę nietypowo, bo od notki praktycznej dotyczącej sposobu oglądania. Formuła, w jakiej Netflix wypuszcza swoje seriale, stwarza pokusę natychmiastowego, jednonocnego maratonu – w przypadku najnowszej pozycji streamingowego giganta takie rozwiązanie mogło okazać się pułapką zaburzającą przyjemność odbioru. Uchylę Wam nieco kulis naEKRANIE i zdradzę, że Oskar Rogowski swoją recenzję oddał już następnego dnia po premierze. Nie zrozumcie mnie źle, ponieważ nie próbuję jej w żadnym stopniu umniejszać, a sam do pewnego stopnia zgadzam się ze wszystkimi (konkretnie uzasadnionymi) zarzutami. Clou w tym, że problem ewentualnego znużenia można łatwo zniwelować, przyjmując odpowiednią wariację oglądania. Osobiście, splotem różnorakich życiowych zdarzeń, z Jessicą Jones zapoznałem się w zwartej sekwencji 2-3 odcinków na wieczór – taki sposób pozwolił mi docenić niuanse opowieści, jednocześnie podtrzymując zainteresowanie i potęgując suspens. Jeszcze zanim usłyszymy pierwsze słowa, nasze oczy raczy fenomenalna, wysmakowana estetycznie czołówka, która w prostej linii nawiązuje do stylistyki okładek komiksowej serii Alias. Z takim samym zachwytem oglądałem ją 13 razy - to maleńkie, zamknięte dzieło artystyczne i drugie najlepsze intro tego roku (tuż za True Detective). Co jednak zaskakujące, poza figurą tytułowej bohaterki na tym kończą się fundamentalne podobieństwa ze wspomnianym graficznym pierwowzorem. W swojej gatunkowej konstrukcji Jessica Jones nie jest ani soczystym kryminałem (choć wątki detektywistyczne poprowadzone są bezbłędnie), ani rozbudowanym studium upadłego mentalnie herosa (choć aspekt ten jest równie istotny). To przede wszystkim thriller psychologiczny - bliższy kameralnemu dramatowi - który ostatni akt komiksowej historii rozbudował do poziomu głównej linii fabularnej. W warstwie wizualnej dominują zaś ciemne barwy i chłodne oświetlenie, co zgodne jest ze stylistyką wyznaczoną wcześniej przez Daredevil. Wartością dodaną są elementy neo-noir, które przejawiają się przede wszystkim w kapitalnych jazzowych nutkach, budujących klimat i podkreślających duszny nastrój całości. No url Gęstą atmosferę rozładowuje nieco subtelnie wplatany czarny humor, który zaobserwować można przede wszystkim w ironicznych komentarzach Jessiki (plus obowiązkowe nawiązanie do Gwiezdnych wojen) albo ekspresyjnej gestykulacji Kilgrave’a. To relacja tej dwójki jest - od cichego początku aż do piorunującego końca - nadrzędną osią historii. Wymyka się ona prostej definicji pościgu, walki czy potyczki – to bardziej gra psychologiczna, pełna zniuansowanych mentalnych podchodów, w której praktycznie do samego finału nie wiadomo, jakimi uczuciami faktycznie darzy się para bohaterów. Balansują oni na cienkiej granicy pomiędzy miłością i nienawiścią. Pomiędzy zrozumieniem a brakiem zrozumienia. Szczególnie genialny jest pierwszy etap, w którym cierpliwie poznajemy Kilgrave’a, a ten wciąż wymyka się protagonistce. Taki zabieg perfekcyjnie stopniuje napięcie, które w drugiej połowie układa się już sinusoidalnie. Na pierwszy rzut oka można zarzucić temu wątkowi monotonię i wtórność, ale sięgając głębiej, łatwo jest odkryć trudniejsze do interpretacji płaszczyzny. Nawet jeśli jednak nie dla każdego relacja ta wyda się interesująca, to już bez żadnych wątpliwości za najmocniejsze punkty serialu uznać trzeba kreacje Jessiki Jones i Kevina Kilgrave’a. Krysten Ritter rozwiała wszelkie obawy i udowodniła, że rola ta praktycznie została pod nią rozpisana. Mimo drobnej sylwetki pokazuje siłę i jak równy z równym staje w szranki z większymi od siebie mężczyznami. Jej kreacja jest żywcem wyniesiona z dzieła Briana Michaela Bendisa i nie jest to bohaterka łatwa do polubienia - odznacza się skomplikowanym charakterem, naznaczonym traumą z przeszłości i podświadomymi uprzedzeniami. Wrażliwość i zaradność miesza więc z nonszalancją i ignorancją, nieustanie wahając się też, po której stronie właściwie funkcjonuje – tych dobrych czy tych złych. Z przypisaniem łatki adwersarza nie ma problemu, jeśli chodzi o postać Kilgrave’a, ten łączy w sobie jednak ciekawy paradoks. Przede wszystkim jest szykownie ubraną personifikacją zła, wcieleniem perfidności i egoizmu. Pod elegancką marynarką kryje się jednak postać iście tragiczna, wypaczona przez dobre intencje rodziców i nieprzystosowana do społeczeństwa. Dychotomia ta nie jest przesadnie wiarygodna, ale pozwala na promień sympatii skierowany pod jego adresem. Docenienie Kilgrave’a intensyfikuje jednak nie złożony charakter, ale fenomenalna gra Davida Tennanta. Brytyjski aktor szarżuje w sposób swobodny i unikający karykatury. Obsadzenie go w serialu to castingowy strzał w dziesiątkę na miarę Toma Hiddlestone’a (Loki) czy Vincenta D'Onofrio (Kingpin) i pokuszę się nawet o stwierdzenie, że w paru aspektach jest wręcz najbarwniejszym złoczyńcą Marvela. A skoro nie zobaczyliśmy, co stało się z jego ciałem, to będę trzymał kciuki za jego powrót - być może w jeszcze bardziej purpurowej wersji. Tyle dobrego nie można powiedzieć jednak o drugim planie, choć niewątpliwym atutem jest fakt, iż prawie każda poboczna historia, niezależnie jak trywialna, spina się z wątkiem głównym i ma dla niego niepoślednie znaczenie. Spośród mężczyzn najlepiej wypadł Mike Colter, który jako Luke Cage niemal urwał się z kart komiksu. Wprowadzenie jego postaci wypada nieinwazyjnie, komponuje się z przedstawionymi wydarzeniami i intryguje perspektywą solowego serialu. Pozostali panowie wypadają gorzej, szczególnie przeciętny Malcolm (Eka Darville to aktor równie charakterystyczny, co nieutalentowany) i Will Simpson (Wil Traval), który miota się w skrajnościach. Wątek tajemniczych tabletek i doktora Kozlova musi wrócić w spodziewanej kontynuacji, inaczej wyglądałby na niepotrzebne rozkojarzenie. Paleta żeńskich postaci (przeważających ilościowo, ale nie dominujących jakościowo) prezentuje się ciekawiej, choć oblicze większości z nich szpecą negatywne znamiona. Prawdopodobnie jedyną krystaliczną, a tym samym nieco beznamiętną bohaterką jest Trish Walker (Rachael Taylor), która stanowi wyraźny kontrast dla Jessiki. Już jednak jej matka, a także Hope, Wendy, Pam, zwariowana sąsiadka i przede wszystkim bezwzględna Jeri Hogarth (nie do końca wykorzystana Carrie-Anne Moss) mają sporo na sumieniu i dopiero pod koniec sezonu części z nich udaje się rehabilitacja. W tym miejscu warto rozliczyć serial z feministycznych kontrowersji, jakie wzbudził w niektórych środowiskach. Faktycznie przejawia on pewne niepokojące inklinacje, ale żadna ze skrajnych opinii nie jest bliska prawdy. Większość z nich można uzasadnić charakterologicznie, produkcja ma swoje niezaprzeczalne zasługi, ale nie jest to ani manifest kobiety w świecie superbohaterskim (tutaj bliższa celu jest Peggy Carter), ani też niedźwiedzia przysługa wyświadczona płci pięknej. Całą gamę emocji wzbudzają również sceny seksu - serial sumiennie podąża bowiem za otwierającą sentencją, w której pada zapewnienie, że choć Nowy Jork to miasto, które nigdy nie śpi, to już jego mieszkańcy lubują się w spaniu ze sobą. I tak też początkowo wydaje się, że produkcja w nachalny sposób będzie nadrabiać erotyczne wybrakowanie całego uniwersum. W łóżkowych scenach nie uświadczymy co prawda nagości, ale zdecydowanie są one odważne, dosadne, a czasami wręcz wyuzdane. W perspektywie całego sezonu bezsprzecznie trzeba je jednak docenić - rozwijają charaktery postaci i logicznie wpisują się w psychologiczną sieć interakcji oraz społeczną degrengoladę sponsorowaną przez zdradzających mężów. Osobny akapit należy się także warstwie realizacyjnej. Nie ma żadnych złudzeń, iż Jessica Jones nie jest nawet w połowie tak efektowną i widowiskową produkcją jak jej poprzednik. Imponujących bijatyk jest tu raptem kilka (demolka mieszkania w starciu z Simpsonem, siłowanie się z kontrolowany umysłowo Cage’em), a pozostałe nie przejawiają wyjątkowej inwencji. Tymczasem efekty specjalne docenić można jedynie przy okazji nieźle inscenizowanych eksplozji i pod tym względem krytyka serialu jest jak najbardziej słuszna. Z drugiej strony warto zauważyć, że ograniczenie w eksponowaniu nadludzkich mocy służy ostatecznie niszowemu wydźwiękowi historii. Również z pragmatycznych powodów taka powściągliwość ma swoje atuty – jeśli twórcy nie mieli dobrego pomysłu i/lub technicznego zaplecza do pokazania latającej (skaczącej i kontrolującej upadek) Jessiki, to tym lepiej, że takich scen unikali. Do dzisiaj tracę szkliwo na wspomnienie finału Sons of Anarchy. No url Na koniec warto jeszcze rozważyć pozycję obrazoburczej pani Jones w strukturze Kinowego Uniwersum Marvela. Rozgrywające się wydarzenia mają miejsce niejako w bezczasie, wyznaczonym jedynie przez kosmiczną inwazję z Avengers i pośrednią obecność Daredevila. Nie jest również przejrzysta relacja z serialem Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D., co prowadzi do wniosku, że wydarzenia te mogą dziać się przed fabułą obecnego sezonu produkcji ABC. Może jednak pejoratywne określenia typu "jeden z nich" dotyczą właśnie Inhumans, a pierwszy człon nazwy tajemniczej organizacji IGH odnosi się do grupy wspomnianych nieludzi. To oczywiście teoria naciągana, ale byłaby zgodna z ostatnią tendencją Marvela do zastępowania nimi mutantów i miałaby sens w hybrydowym przedstawieniu narkotyku tymczasowo zwiększającego siłę (w komiksie pojawił się MGH – Mutant Growth Hormone – który działał podobnie do czerwonych pastylek). Brak konkretnych powiązań można jednak odczytać także jako wartość obiektywną dla nieobeznanego widza, który nawet bez znajomości komiksów i detali MCU może czerpać satysfakcję z seansu. To nic, że Marvel's Jessica Jones formuje dalekie ubocze tego wielkiego świata, jednocześnie stanowi bowiem dojrzałą opowieść o ponurych meandrach ludzkich kontaktów oraz nieoczywistych dylematach dobra i zła – a to rozrywka, która broni się sama.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj