Bardzo na Miasto 44 czekałem. I wierzyłem w nie. Gdy sypnęło recenzjami i opiniami po głośnym pokazie na Stadionie Narodowym, wszystko przeczytałem i czekałem dalej. Bo to, co najbardziej krytykowano – eklektyzm gatunkowy, wplatanie muzyki, której nikt by się nie spodziewał, tempo i przejaskrawianie – wydawało mi się potencjalnymi atutami tego filmu. Czekałem tym bardziej, że od lat chciałem zobaczyć dobry film o Powstaniu Warszawskim. Zupełnie niezależnie od dyskusji o sensie tej wielkiej, ponad dwumiesięcznej bitwy, to po prostu potężny fragment naszej historii najnowszej. I od wielu, wielu lat nie było pomysłu, pieniędzy, zdolnych twórców, by pokazać go interesująco w kinie. Zły był "Pierścionek z orłem w koronie" Wajdy ponad dwadzieścia lat temu; potem nie było już prawie nic, a to prawie było jeszcze gorsze. Apogeum całej sytuacji mieliśmy w zeszłym roku, gdy do kin weszły dwa małe, nieudane filmy o powstaniu i oba zgodnie zdobyły nominacje w kategorii "żenujący film na ważny temat" podczas ostatniego rozdania nagród dla najgorszych polskich filmów Węże.
[video-browser playlist="615884" suggest=""]
Ale dość o tym. Oto Miasto 44 Jana Komasy – młodego twórcy, który swą debiutancką Salą samobójców udowodnił, że potrafi filmowo opowiadać rzeczy niegłupie, a przede wszystkim, że potrafi opowiadać tak, by ludzie poszli do kina. I oto teraz on, z dużym (jak na polskie warunki) budżetem, ze wsparciem ze strony Muzeum Powstania Warszawskiego stworzył fresk historyczny o 1944 roku. O Warszawie. O młodych ludziach, którzy z entuzjazmem poszli wyzwalać swoje miasto. O miłości. O bezsilności. O wielu innych sprawach, które udało mu się pokazać nadzwyczaj przekonująco i nowocześnie, wiernie i interesująco. To po prostu dobry film: z wyrazistymi bohaterami; z fabułą, która wciąga i w którą po prostu wierzymy; ze świetnymi efektami; z narracją, której nie powstydziliby się najlepsi hollywoodzcy opowiadacze. Komasa przede wszystkim nie boi się – nie boi się, gdy uzna, że do filmu pasuje włączyć piosenki Czesława Niemena; nie boi się złamać patosu humorem i odwrotnie, nie boi się formalnych aluzji do różnych gatunków filmowych (scena w kanałach) czy w ogóle dalekich kulturowych odniesień (dubstep). To właśnie za to jest przez wielu krytykowany, a moim zdaniem świetnie się to wszystko tu sprawdza. Gdzie trzeba – podbija emocje. Gdzie trzeba – działa jak mocny kontrapunkt. O to dziś w dobrym i zarazem popularnym kinie chodzi.
Czytaj również: Jan Komasa: Marzyłem o takim budżecie – wywiad
I dlatego z pełnym przekonaniem polecam Miasto 44. I wierzę, że zobaczą go miliony widzów. I to z własnej woli, a nie w ramach szkolnych wycieczek. Bo – podobnie jak Sala samobójców – to po prostu film o młodych ludziach, ich dylematach i ich przeżyciach. Tym razem w warunkach ekstremalnych, ale tak właśnie ekstremalnie było siedem dekad temu w stolicy naszego kraju.
Zdjęcie główne: materiały prasowe