W końcu! Moon Knight w swoim 3. odcinku staje już na nogi i mocno rozgrzewa filmowo-serialowy piec Kinowego Uniwersum Marvela. By jednak w pełni poczuć żar egipskiej pustyni i dać się ponieść przygodzie, której ton nadają Marc Spector, Steven Grant, Arthur Harrow i Chonsu, musimy przyjąć odpowiednią perspektywę i włożyć między bajki zapewnienia odpowiedzialnych za MCU, według których produkcja Disney+ miała być "ekranową rewolucją" i "przesunąć granice kategorii PG-13". Dziś wiemy, że tego typu zapowiedzi były jedynie elementem sztucznie napompowanej kampanii marketingowej - niepotrzebnym i prawdopodobnie szkodliwym, skoro najnowszy serial Marvel Studios dojrzewa najlepiej jako samodzielna historia, umiejętnie osadzona w konwencji kina przygodowego. Innymi słowy: obniżając nieco poprzeczkę fabularnych oczekiwań, możemy bez reszty przepaść nie tylko w palącym Słońcu i rozgrzanym piasku, ale i walkach Moon Knighta ze samym sobą. Wszystko to nie oznacza jednak, że The Friendly Type zasługuje jedynie na pochwały; wręcz przeciwnie - mankamenty opowieści są w dalszym ciągu widoczne i nic nie wskazuje na to, by twórcy mogli bądź chcieli nad nimi zapanować. Na całe szczęście zdecydowali się oni poszerzyć konteksty całej historii i z tego zadania wywiązali się naprawdę dobrze.  W 3. odcinku Moon Knighta przenosimy się do Egiptu, gdzie błądzimy po uliczkach Kairu i wchodzimy do Piramidy Cheopsa. Oderwanie od ponurego Londynu okazało się dla twórców błogosławieństwem; zwróćcie uwagę, że arabskie państwo w aspekcie wizualnym zostaje rozświetlone feerią barw i magnetycznych w mocy sprawczej świateł, co doskonale kontrastuje z półmrokiem pustyni. Spector rusza śladami Harrowa, który przy pomocy amuletu skarabeusza odnalazł grób Ammit. Prawdziwą perełką staje się sekwencja, w której możemy zobaczyć zebranie Awatarów staroegipskich bogów wchodzących w skład Enneady. Cała scena jawi się jak ostateczny sąd nad Chonsu i pozwala widzom lepiej zrozumieć jego motywacje czy relacje z innymi bóstwami, dzięki czemu w jednej tylko chwili bóg Księżyca zostaje odarty z karykaturalności. Psychologicznych pogłębień w ten deseń jest zresztą więcej. Możemy przywołać choćby sprawnie poprowadzony wątek Layli i jej związku ze Spectorem czy prowadzącego prywatną wojnę z Chonsu Harrowa. Mitologia ekranowego Moon Knighta nabiera, nomen omen, kolorów, a Oscar Isaac raz po raz daje dowody na to, jak świetnym potrafi być aktorem - przypomnijcie sobie o tym, obserwując sceny rozgrywające się w czasie spotkania Awatarów lub błyskawiczne przejścia z osobowości do osobowości, jakby nie tylko protagonista, ale i wcielający się w jego rolę Isaac rozmawiał z sobą samym. Czapki z głów. 
fot. Marvel/Disney+
+7 więcej
Papierkiem lakmusowym dla oceny ostatniego odcinka produkcji MCU jest w moim przekonaniu sekwencja walki, w ramach której Moon Knight mierzy się z posiadającym wskazówki do odnalezienia Senfu przyjacielem Layli i grupą jego pomagierów. Z jednej strony tytułowy bohater stoi tu prawdopodobnie najbliższej zapowiadanej wszem wobec brutalności, zwłaszcza w ujęciu pokazującym przebicie jego ciała serią włóczni. Z drugiej jednak praca kamery w tej scenie jest niezwykle chaotyczna, jakby widzowie nie mieli prawa pojąć, czy Spector w kostiumie załatwił już wrogów na amen, czy tylko dał im kuksańca. W dodatku na placu boju pojawia się gogusiowaty Pan Knight, który przywodzi na myśl najmniej wstawionego uczestnika pijackiej popijawy - wszyscy inni postanowili okazać duszę zawadiaki, ale ostatni sprawiedliwy będzie ich rozdzielał. Tylko po co? Takiego masakrowania materiału źródłowego wybaczyć nie można. Podobnie jak otumanienia mocarnych Awatarów przez piękne słówka Harrowa, nieprawdopodobności tudzież braku logiki w niektórych wydarzeniach (Layla z niejasnych przyczyn jest osobą, która zawsze pojawia się we właściwym miejscu i o właściwym czasie) czy łopatologicznego nakreślania granicy pomiędzy dosłownością a umownością tego, co dzieje się na ekranie. W połowie sezonu twórcy stracili już chyba bezpowrotnie szansę na mocniejsze osadzenie historii w chorobie psychicznej Spectora; jego rozmowy ze Stevenem to oklepywane z każdej możliwej strony dysputki z własnym odbiciem w lustrze, które w mojej ocenie stoją zbyt blisko slapsticku czy kompletnego przerysowania (scena u przyjaciela Layli, która komunikację różnych osobowości swojego męża podsumowała słowami: "On się modli"). Niektóre ze zdarzeń powinny rozgrywać się wyłącznie w głowie protagonisty - tak się jednak nie dzieje, a choroba Spectora stanowczo zbyt często zostaje eksponowana przez psychologiczno-wizualny ekshibicjonizm. Szkoda.  Chyba nikt z nas nie ma wątpliwości, że The Friendly Type był najlepszym z wszystkich dotychczasowych odcinków Moon Knighta. Ta odsłona serii jest przepełniona nowymi horyzontami i perspektywami - zarówno wizualnymi, jak i tymi, które pozwalają nam lepiej zrozumieć najważniejszych bohaterów produkcji. Co więcej, twórcy zaserwowali widzom kilka istotnych detali: na ekranie wspomina się o obecnym już w MCU Madripoorze, a jadący w taksówce Spector zdaje sobie sprawę z istnienia swojej kolejnej osobowości (sam pojazd może sugerować, że będzie to Jake Lockley). Choć poziom fabularny produkcji Disney+ wzrasta, do ideału wciąż pozostaje jednak daleko. To właśnie dlatego mam dla Was na koniec kilka gorzkich słów: podchodźcie z dystansem do każdej próby wmówienia Wam, że Moon Knight może być "fajniejszy", niż faktycznie jest. Chowam twarz w dłoniach za każdym razem, gdy czytam, że najnowszy serial Kinowego Uniwersum Marvela jest tym "najlepszym". Rozumiem, że każdy z nas ma swój gust, lecz z drugiej strony kolejne odsłony MCU nie muszą być w błyskawicznym tempie szufladkowane jako "najlepsze" bądź "najgorsze", jakby w przeciwnym wypadku nie miały racji bytu. Marvel Studios dostarcza swoim fanom także opowieści poprawne - obecnie właśnie w tej kategorii widziałbym Moon Knighta
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj