Problemem obu filmów nie są dwaj różni reżyserzy, ale marnej jakości scenariusze, które niszczą jakikolwiek potencjał na dobre kino. Jak w pierwszej części nie było szczególnie źle, tak w "dwójce" dostajemy prawdziwe morze banału, które skutecznie niszczy przyjemność z seansu. Zasługę możemy przypisać scenarzyście Marcowi Guggenheimowi, który znany nam jest z Green Lantern oraz jako producent Arrow.
Przez cały film można odnieść wrażenie, że oglądamy oklepane odtworzenie schematu produkcji dla nastolatków osadzonej w liceum. Mamy zwyczajnego dzieciaka, który musi odnaleźć wiarę w siebie (Percy), pojawia się outsider, z którego wszyscy się śmieją, a nawet jest popularna wredna dziewczyna. Twórcy raczą nas moralizatorskim bełkotem o wartości rodziny i przyjaźni, który prezentuje poziom godny słabej produkcji familijnej tworzonej na rynek DVD, a nie kinowego filmu za spore pieniądze. Dzięki wyprawie nasi bohaterowie przechodzą boleśnie oczywiste i sztuczne przemiany, których emocjonalną jakość można porównać do śledzenia romansu bohaterów "Mody na sukces". Percy Jackson: Morze potworów pod względem opowiadania historii osadzonej w kliszach opowieści o nastolatkach stoi na o wiele gorszym poziomie niż przeciętny serial dla młodzieży stacji The CW. Tam przynajmniej nie dostajemy tak infantylnych i przesłodzonych scen.
Wielkim problemem są główni bohaterowie - Percy, Annabeth i Grover - którzy stracili jakiekolwiek zalety z pierwszej części. Zamiast tego zachowują się jak banda niedoświadczonych dzieci. Ich kolejne kroki i decyzje trącą irracjonalną głupotą, która z powodzeniem wywołuje uśmiech politowania zamiast prawdziwych emocji. W tym wszystkim najbardziej razi Annabeth, córka bogini mądrości, która wyraźnie nie odziedziczyła niczego po matce, bo jej postępowanie graniczy z absurdem. W "jedynce" każda z postaci miała swoje zalety, a wszelkie błędy można było wytłumaczyć brakiem doświadczenia. Tyle że tam nic aż tak nie raziło głupotą jak w tym filmie.
Młodzi aktorzy nie dają rady w pociągnięciu opowieści, ale skutecznie czyni to starsza gwardia. Stanley Tucci, Anthony Head i przede wszystkim Nathan Fillion kradną każde sceny, dostarczając nam rozrywki, jaka powinna być w całym filmie. Fillion ma zdecydowanie najlepsze momenty pełne humoru i interesujących dialogów. Problem w tym, że są to tylko krótkie epizody.
Morzu potworów nie można odmówić klimatu. W porównaniu z "jedynką" tym razem od początku do końca czuć, że oglądamy film fantasy. Magia, różne potwory i efektowna akcja tworzą dobrą atmosferę, którą śledzi się z zainteresowaniem. Kompletnie jednak rozczarowuje finał, który jest tak samo banalny jak cały film. Krótki, mało efektowny i zakończony zbyt szybko. Szkoda też, że poziom efektów specjalnych pozostawia sporo do życzenia. Dostajemy CGI, które tak około dekadę temu byłoby do zaakceptowania, a w dzisiejszych czasach za bardzo razi sztucznością. Podstawą dobrych efektów jest stworzenie iluzji, że oglądamy coś prawdziwego. Tutaj towarzyszy nam świadomość, ze mamy przed sobą komputerowe stworki.
Od razu gwiazdka niżej za polski dubbing. Nie jest on najlepszej jakości i nie pozwala w pełni wczuć się w atmosferę tego filmu. Prawdopodobnie nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby dano nam wybór, ale Morze potworów w polskich kinach jest wyświetlane tylko i wyłącznie z dubbingiem. Dystrybutorzy mogliby czasem pomyśleć, że takie filmy oglądają nie tylko dzieci.
Lubię tego typu przygodówki, więc tym bardziej jestem rozczarowany. Zmarnowano potencjał i dobre pomysły, których jest tutaj sporo. W efekcie otrzymaliśmy prostą i głupkowatą rozrywkę niewartą kinowego ekranu.