Finał 11. sezonu Nie z tego świata rozciągnął się na dwa odcinki i trudno orzec, czy to dobrze, czy źle. Główny wątek walki z Ciemnością nasilił się, napęczniał, nabrzmiał, po czym najpierw zostawił nas z cliffhangerem, a później zamiast wielkiego bum zaserwował miłość, która zwycięża wszystko, niemal jakbyśmy oglądali końcówkę Harry’ego Pottera.
Może nie otrzymaliśmy typowego happy endu na temat „wszyscy żyli długo i szczęśliwie”, bo zasiano w nas ziarno niepewności co do losu obu braci Winchester, ale po raz pierwszy w historii serialu mieliśmy do czynienia z „pokojowym” rozwiązaniem konfliktu z Wielkim Sezonowym Złem. W sumie całkiem świeży pomysł, do tego podkreślający charakterystyczną dla
Supernatural siłę rażenia uczuć rodzinnych (powiedzcie to większości rodzin przewijających się przez serial, które zwykle nie wychodzą z potyczek z siłami nadprzyrodzonymi cało).
A propos rodziny - jako że zdążyliśmy odrobinę przyzwyczaić się do Chucka w roli Boga (nieco rozmemłanego), tym łatwiej przyjęliśmy do wiadomości pokazane w
We Happy Few kłótnie rodzinne między zbyt „pańskim” Ojcem a rozpuszczonym bachorem Lucyferem, w ramach nastoletniego buntu zamykającym się w pokoju Sama, by posłuchać głośnej muzyki. Okazuje się, że Winchesterowie powinni zająć się terapią rodzin dysfunkcyjnych – idzie im znakomicie, mimo że czasami bywają odsyłani „na galerię”. W nagrodę Chuck osobiście smaży im naleśniki. Tak, koncepcja takiej, a nie innej boskiej obecności była zabawna, ale całkiem dobrze wpisała się w kameralny i przewrotny charakter
Supernatural.
Również nabieranie sił do walki oraz zawiązywanie przymierza z demonami, aniołami i wiedźmami (przede wszystkim Roweną, która marzyła o przeniesieniu się w przeszłość, by uniknąć końca świata) było nieźle przemyślane, ale po żmudnym rozstawieniu pionków na szachownicy nastąpiło nagłe łubudu, szast-prast, kupą, mości panowie (choć grzecznie, po kolei, nie pchając się, jak w typowych filmach akcji, gdy trzeba odczekać na swoją kolej z przystąpieniem do młócki) i zamiast zwycięstwa zostaliśmy ze spalonymi wiedźmami, wyssanym nie wiadomo dokąd Lucyferem i umierającym Bogiem. Niedobrze, że umierającym, bo chwilę wcześniej klarownie wytłumaczono nam, że zachwianie równowagi między Światłem a Ciemnością (stąd starania o uwięzienie Amary – nie jej zabicie) może skończyć się niewesoło. I ta nieszczęsna próba przeniesienia Piętna Kaina na Sama – naprawdę? Jednak przyznam, że jako cliffhangerowy finał sezonu
We Happy Few sprawdziłby się nieźle. Tymczasem akcja potoczyła się dalej…
W
We Happy Few warto podkreślić grę aktorską, i to – jako żywo – wszystkich. Mimika Sama i Deana, zwłaszcza podczas rozmów terapeutycznych, była mistrzowska, rozmowa Chucka z Casiferem niepowtarzalna, przebłyski „prawdziwego” Castiela rozczulające, Crowley i Rowena równie sarkastyczni co zwykle, a Amara przekonywująca. Jedynie tło, chociaż tym razem nad wyraz liczne, było dosyć nijakie, nie licząc epizodu czarownicy z Luizjany, brawurowo zagranej przez Barbarę Eve Harris. Przy okazji niestety pożegnaliśmy się z nowym prorokiem Donatello (długo sobie nie pograł).
Finał to finał, nie sposób nie przejąć się, kiedy na początku z głośników leci
Carry On Wayward Son z podsumowaniem wszystkich odcinków sezonu. W
Alpha and Omega wyrażenie „koniec jest blisko” nabrało zupełnie nowego znaczenia. Bóg umiera, słońce gaśnie, psy się uśpiły i coś tam kląska za borem. W ramach rosnącej beznadziei Dean wypija kolejne piwo, bo nie warto umierać na trzeźwo, Rowena doznaje ataku nadopiekuńczości wobec Boga, Chuck uwiesza się na Samie i popija herbatkę, a Sam się miota i dochodzi do wniosku, że jeśli umiera Światłość i równowaga wszechświata zostaje zachwiana, dla przywrócenia tejże równowagi należałoby zabić i Ciemność.
No url
Z rzeczy miłych i puchatych po raz pierwszy Dean zapewnia Castiela, że ten jest ich przyjacielem i bratem, dzięki czemu anioł odrobinę wydobywa się z depresji, a nawet wpada na znakomity pomysł, jak zabić Amarę – światłością wielu dusz, w tym duchów. Łowienie duchów ze Szpitala Psychiatrycznego Waverly Hills (rozbawił mnie „szkocki” akcent Deana cytującego Rowenę) okazało się jednym z mocniejszych punktów
Alpha and Omega, podobnie jak ściskająca za gardło scena pożegnania na cmentarzu nad grobem Mary Winchester. Opadające płatki kwiatów są może kiczowate, ale - wierzcie mi - zadziałały, podobnie jak rozpaczliwy uścisk braci.
Ze sceny na scenę nastąpił rzewności ciąg dalszy – Żniwiarka Billie postanawia pomóc sama z siebie, Amara pod wpływem marniejących pod jej dotykiem kwiatów i rozmowy ze staruszką karmiącą gołębie zaczyna rozumieć, że żal niszczyć ów piękny świat, a przemowa Deana, który przybył z misją samobójczą, umacnia ją w wierze, że nie pragnęła zemsty, a pojednania i miłości brata. Jakkolwiek „tęczowo” by to nie brzmiało, pogodzenie się boskiego rodzeństwa miało swój urok, również wizualny.
Walkę z przytupem mieliśmy w
We Happy Few, natomiast
Alpha and Omega dało nam ukojenie i uświadomiło, że w
Nie z tego świata nie zawsze musi boleć. Metaforyczne „ptaszki, kwiatki i tęcza”, połączenie yin i yang? Niezwykłe, ale dziwnie odświeżające. I po raz kolejny mielibyśmy znakomity finał sezonu, a nawet – kto wie – całego serialu, gdyby nie… konieczność wprowadzenia w sezon 12.
Stąd wątek angielskiego odłamu Ludzi Pisma reprezentowany przez lady Antonię (zostańmy przy Milady), na razie budzący uczucie politowania nad karykaturalnym przedstawieniem „brytyjskiej” do bólu postaci, jak i sporą dozę frustracji oraz wściekłości - naprawdę wszystko zrzucacie na Winchesterów, a wszelkie apokalipsy przespaliście jak świstaki zimę? Stąd przeniesienie Deana nie wiadomo dokąd, zaskakujące przywrócenie do życia Mary Winchester, odesłanie Castiela i niepewny los Sama, który, nie wiedząc, że brat przeżył, przeciągnął strunę i zrobił o jeden krok za dużo…
Aktorsko
Alpha and Omega rozpieszcza, zwłaszcza dzięki Chuckowi (Rob Benedict) i Amarze (Emily Swallow), chociaż „stała” ekipa także stanęła na wysokości zadania, zarówno w scenach rzewnych, jak i akcyjnych, a nawet „zrezygnowanych”. Za to między innymi wciąż kocham
Nie z tego świata.
Może trochę się wyśmiewam, a trochę marudzę, ale sezon 11. był na tyle dobry i niezwykle jak na swój „sędziwy” wiek wciągający, że z utęsknieniem czekam na nowy, chcąc dowiedzieć się, co dalej. Zmienia się showrunner, odeszło kilku scenarzystów i serial czekają nowe wyzwania, a we mnie wciąż tli się nadzieja.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h