Nie z tego świata: sezon 11, odcinek 22 i 23 (finał sezonu) – recenzja
Finał 11. sezonu Nie z tego świata rozciągnął się na dwa odcinki i trudno orzec, czy to dobrze, czy źle. Główny wątek walki z Ciemnością nasilił się, napęczniał, nabrzmiał, po czym najpierw zostawił nas z cliffhangerem, a później zamiast wielkiego bum zaserwował miłość, która zwycięża wszystko, niemal jakbyśmy oglądali końcówkę Harry’ego Pottera.
Finał 11. sezonu Nie z tego świata rozciągnął się na dwa odcinki i trudno orzec, czy to dobrze, czy źle. Główny wątek walki z Ciemnością nasilił się, napęczniał, nabrzmiał, po czym najpierw zostawił nas z cliffhangerem, a później zamiast wielkiego bum zaserwował miłość, która zwycięża wszystko, niemal jakbyśmy oglądali końcówkę Harry’ego Pottera.
Może nie otrzymaliśmy typowego happy endu na temat „wszyscy żyli długo i szczęśliwie”, bo zasiano w nas ziarno niepewności co do losu obu braci Winchester, ale po raz pierwszy w historii serialu mieliśmy do czynienia z „pokojowym” rozwiązaniem konfliktu z Wielkim Sezonowym Złem. W sumie całkiem świeży pomysł, do tego podkreślający charakterystyczną dla Supernatural siłę rażenia uczuć rodzinnych (powiedzcie to większości rodzin przewijających się przez serial, które zwykle nie wychodzą z potyczek z siłami nadprzyrodzonymi cało).
A propos rodziny - jako że zdążyliśmy odrobinę przyzwyczaić się do Chucka w roli Boga (nieco rozmemłanego), tym łatwiej przyjęliśmy do wiadomości pokazane w We Happy Few kłótnie rodzinne między zbyt „pańskim” Ojcem a rozpuszczonym bachorem Lucyferem, w ramach nastoletniego buntu zamykającym się w pokoju Sama, by posłuchać głośnej muzyki. Okazuje się, że Winchesterowie powinni zająć się terapią rodzin dysfunkcyjnych – idzie im znakomicie, mimo że czasami bywają odsyłani „na galerię”. W nagrodę Chuck osobiście smaży im naleśniki. Tak, koncepcja takiej, a nie innej boskiej obecności była zabawna, ale całkiem dobrze wpisała się w kameralny i przewrotny charakter Supernatural.
Również nabieranie sił do walki oraz zawiązywanie przymierza z demonami, aniołami i wiedźmami (przede wszystkim Roweną, która marzyła o przeniesieniu się w przeszłość, by uniknąć końca świata) było nieźle przemyślane, ale po żmudnym rozstawieniu pionków na szachownicy nastąpiło nagłe łubudu, szast-prast, kupą, mości panowie (choć grzecznie, po kolei, nie pchając się, jak w typowych filmach akcji, gdy trzeba odczekać na swoją kolej z przystąpieniem do młócki) i zamiast zwycięstwa zostaliśmy ze spalonymi wiedźmami, wyssanym nie wiadomo dokąd Lucyferem i umierającym Bogiem. Niedobrze, że umierającym, bo chwilę wcześniej klarownie wytłumaczono nam, że zachwianie równowagi między Światłem a Ciemnością (stąd starania o uwięzienie Amary – nie jej zabicie) może skończyć się niewesoło. I ta nieszczęsna próba przeniesienia Piętna Kaina na Sama – naprawdę? Jednak przyznam, że jako cliffhangerowy finał sezonu We Happy Few sprawdziłby się nieźle. Tymczasem akcja potoczyła się dalej…
W We Happy Few warto podkreślić grę aktorską, i to – jako żywo – wszystkich. Mimika Sama i Deana, zwłaszcza podczas rozmów terapeutycznych, była mistrzowska, rozmowa Chucka z Casiferem niepowtarzalna, przebłyski „prawdziwego” Castiela rozczulające, Crowley i Rowena równie sarkastyczni co zwykle, a Amara przekonywująca. Jedynie tło, chociaż tym razem nad wyraz liczne, było dosyć nijakie, nie licząc epizodu czarownicy z Luizjany, brawurowo zagranej przez Barbarę Eve Harris. Przy okazji niestety pożegnaliśmy się z nowym prorokiem Donatello (długo sobie nie pograł).
Finał to finał, nie sposób nie przejąć się, kiedy na początku z głośników leci Carry On Wayward Son z podsumowaniem wszystkich odcinków sezonu. W Alpha and Omega wyrażenie „koniec jest blisko” nabrało zupełnie nowego znaczenia. Bóg umiera, słońce gaśnie, psy się uśpiły i coś tam kląska za borem. W ramach rosnącej beznadziei Dean wypija kolejne piwo, bo nie warto umierać na trzeźwo, Rowena doznaje ataku nadopiekuńczości wobec Boga, Chuck uwiesza się na Samie i popija herbatkę, a Sam się miota i dochodzi do wniosku, że jeśli umiera Światłość i równowaga wszechświata zostaje zachwiana, dla przywrócenia tejże równowagi należałoby zabić i Ciemność.
Z rzeczy miłych i puchatych po raz pierwszy Dean zapewnia Castiela, że ten jest ich przyjacielem i bratem, dzięki czemu anioł odrobinę wydobywa się z depresji, a nawet wpada na znakomity pomysł, jak zabić Amarę – światłością wielu dusz, w tym duchów. Łowienie duchów ze Szpitala Psychiatrycznego Waverly Hills (rozbawił mnie „szkocki” akcent Deana cytującego Rowenę) okazało się jednym z mocniejszych punktów Alpha and Omega, podobnie jak ściskająca za gardło scena pożegnania na cmentarzu nad grobem Mary Winchester. Opadające płatki kwiatów są może kiczowate, ale - wierzcie mi - zadziałały, podobnie jak rozpaczliwy uścisk braci.
Ze sceny na scenę nastąpił rzewności ciąg dalszy – Żniwiarka Billie postanawia pomóc sama z siebie, Amara pod wpływem marniejących pod jej dotykiem kwiatów i rozmowy ze staruszką karmiącą gołębie zaczyna rozumieć, że żal niszczyć ów piękny świat, a przemowa Deana, który przybył z misją samobójczą, umacnia ją w wierze, że nie pragnęła zemsty, a pojednania i miłości brata. Jakkolwiek „tęczowo” by to nie brzmiało, pogodzenie się boskiego rodzeństwa miało swój urok, również wizualny.
Walkę z przytupem mieliśmy w We Happy Few, natomiast Alpha and Omega dało nam ukojenie i uświadomiło, że w Nie z tego świata nie zawsze musi boleć. Metaforyczne „ptaszki, kwiatki i tęcza”, połączenie yin i yang? Niezwykłe, ale dziwnie odświeżające. I po raz kolejny mielibyśmy znakomity finał sezonu, a nawet – kto wie – całego serialu, gdyby nie… konieczność wprowadzenia w sezon 12.
Stąd wątek angielskiego odłamu Ludzi Pisma reprezentowany przez lady Antonię (zostańmy przy Milady), na razie budzący uczucie politowania nad karykaturalnym przedstawieniem „brytyjskiej” do bólu postaci, jak i sporą dozę frustracji oraz wściekłości - naprawdę wszystko zrzucacie na Winchesterów, a wszelkie apokalipsy przespaliście jak świstaki zimę? Stąd przeniesienie Deana nie wiadomo dokąd, zaskakujące przywrócenie do życia Mary Winchester, odesłanie Castiela i niepewny los Sama, który, nie wiedząc, że brat przeżył, przeciągnął strunę i zrobił o jeden krok za dużo…
Aktorsko Alpha and Omega rozpieszcza, zwłaszcza dzięki Chuckowi (Rob Benedict) i Amarze (Emily Swallow), chociaż „stała” ekipa także stanęła na wysokości zadania, zarówno w scenach rzewnych, jak i akcyjnych, a nawet „zrezygnowanych”. Za to między innymi wciąż kocham Nie z tego świata.
Może trochę się wyśmiewam, a trochę marudzę, ale sezon 11. był na tyle dobry i niezwykle jak na swój „sędziwy” wiek wciągający, że z utęsknieniem czekam na nowy, chcąc dowiedzieć się, co dalej. Zmienia się showrunner, odeszło kilku scenarzystów i serial czekają nowe wyzwania, a we mnie wciąż tli się nadzieja.
Źródło: fot. Katie Yu/The CW
Poznaj recenzenta
Monika KubiakKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1972, kończy 52 lat
ur. 1963, kończy 61 lat
ur. 1969, kończy 55 lat
ur. 1969, kończy 55 lat