Wydawałoby się, że ten odcinek "Nie z tego świata" ma na pierwszy rzut oka wszystko, co potrzebne, aby stworzyć ciekawą fabułę – Winchesterów stojących przed kolejną niewiadomą, krwiożerczego anioła, króla piekieł igrającego z ogniem i jedną zdesperowaną, acz potężną czarownicę. Jakby tego było mało, łączy się też z wątkiem przewodnim 11. sezonu.
A jednak z jakiegoś powodu nie narodził się z tych składników twór godny zapamiętania, nie drgnął żaden nerw zaciekawienia i zaintrygowania tematem, jak to miało miejsce w dwóch poprzednich odcinkach „
Supernatural”. Winę za ten stan rzeczy ponoszą chyba nie tyle same składniki, ile sposób ich wymieszania i podania. Winchesterowie zdają się w ogóle nie przejmować tym, co grasuje na zewnątrz, jakby pancerne drzwi bunkra odcięły ich fizycznie i mentalnie od szalejącej wśród ludzi zarazy (a może już zdążyli ją spacyfikować, tylko coś nam umknęło?). Diabli wzięli (chyba nawet dosłownie) nadzieje na postapokaliptyczną wizję świata zderzonego z nieoczekiwanym kataklizmem, tak szumnie zapowiadaną przed emisją tego sezonu, a cała uwaga skupiła się na jednym szalejącym aniele, który w mgnieniu oka podzielił braciom priorytety na ważne i ważniejsze. Pytanie tylko, czy kogoś jeszcze jest w stanie obejść los spętanego czarem Roweny Castiela. Przecież i tak wiadomo, że prędzej czy później ktoś (scenarzyści?) litościwie zdejmie zły urok, wszak anioł jeszcze może się przydać (tylko do czego?), a „
Supernatural” przyzwyczaiło już widzów do rozwiązywania swoich problemów z prędkością światła - tak, że nawet nie jest nam dane się zastanowić, czy chcemy się losami bohaterów choć spróbować przejąć, czy też nie. Jakby nie był to serial, który dysponuje dwudziestoma trzema odcinkami, z których i tak połowa zostanie poświęcona na tak zwanego potwora tygodnia, w gorszym lub lepszym wykonaniu.
[video-browser playlist="756594" suggest=""]
Co gorsza, w tym odcinku nie tylko nie ma mowy o przejmowaniu się czyimkolwiek marnym losem, ale też o przejęciu się widza fabułą. Wszystko przebiega w sposób oczywisty, przewidywalny i niezostawiający żadnych zagadek na przyszłość. No, może poza pytaniem, w jakim tempie Amara jest w stanie zredukować piekło do stanu zerowego i czy na koniec uda jej się także zeżreć Crowleya, który jak na tak mądrego stratega chyba trochę przeliczył się z możliwościami. A szkoda by to była wielka, ponieważ Crowley w osobie Marka Shepparda to jedna z nielicznych jasnych stron tego odcinka. Jego filozoficzno-etyczne dyskusje z Amarą (świetna swoją drogą Gracyn Shinyei) na temat kształtu świata i miejsca w nim ludzkości to jedyne, co budzi żywsze zainteresowanie. Dzieci w rolach prastarych i zabójczych istot to coś, co nadal sprawdza się w tym serialu, jak pamiętna Lilith z trzeciego sezonu.
Drugim jasnym punktem „The Bad Seed” jest rodzicielka wspomnianego wyżej władcy ogni piekielnych. Nieco szalona na pozór i ekscentryczna Rowena dodaje fabule życia, pokazując momentami, że ta drobna kobieta, której nikt nie bierze chyba do końca na serio, potrafi też zabrzmieć groźnie i złowieszczo, a jej magia to coś, z czym należy się liczyć.
Czytaj również: „Supernatural” – Impala dostała własny odcinek
Niestety poza tym w samym odcinku nie ma już za bardzo na co liczyć. Reszta usypia niemiłosiernie i w tym błogim stanie pozostawia nas w (nie)oczekiwaniu na kolejną odsłonę „
Supernatural”. Oby ten niestandardowy pomysł narracyjny z czwartego odcinka okazał się mimo wszystko ciekawszy niż z „The Bad Seed”, które powinno przecież zostawić nas na brzegu siedzenia, obgryzających paznokcie w oczekiwaniu rozwinięcia głównego wątku. A jednak chyba bardziej czekam na obejrzenie Winchesterów dnia powszedniego z perspektywy Impali.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h