Zdawało się, że bracia sprzymierzyli się z archaniołem Gabrielem, zyskując ostatni składnik zaklęcia otwierającego portal do alternatywnego świata i że świat ten stoi przed nimi otworem, tymczasem… łaska Gabriela na pstrym koniu jeździ, portal bez niebiańskiej viagry słabnie i Winchesterowie, mimo wszystko, są zmuszeni do poszukiwań swego ukochanego wroga numer jeden - Lucyfera.
Dlatego nawet docinki i flirt Gabriela z Roweną (bardzo głośno wyrażających swe myśli) zakończony gorącymi igraszkami za regałem biblioteki, gdzie wspólnie „czytali książki” (w końcu od tego są biblioteki), wstrząsnął Team Free Will, ale nie zachwiał ich decyzją o pochwyceniu Lucyfera i wykorzystaniu jego łaski. Co doprowadziło do godnej Trickstera akcji łapania przynęty na „niekończący się” bar, okraszonej podwójnym zdziwieniem Gwiazdy Zarannej, gdy zjawiały się ofiary, które – w co mocno wierzył, w międzyczasie pozabijał.
Spodziewaliśmy się, że dzięki przymusowej „pomocy” archanioła nasi bohaterowie przedostaną się do alternatywnego świata, ale chyba niekoniecznie tego, co się z nimi stanie. Oczekiwaliśmy złych aniołów, zdesperowanych ludzi i długiej, dalekiej drogi ku Jackowi i Mary, a otrzymaliśmy szybszą, acz zabójczą drogę na skróty, wygłodniałe, wychudłe na wiór wampiry oraz zejście do jaskiń godnych „Zejścia” i starych, dobrych czasów „Wendigo”. Było klimatycznie i horrorowo – ach, te drżące światła latarek, a później coraz bardziej dramatycznie, aż do płaczu i zgrzytania zębów. A ileż odniesień do
Władcy Pierścieni i wybierania bezpieczniejszej drogi przez kopalnię Morii, która skończyła się śmiercią Gandalfa…
I choć wiadomo, że w
Supernatural nikt nie umiera na dobre, śmierć i tak bywa straszna i krwawa. A rozpacz nieutulona, niszcząca najpiękniejsze spotkania i zasmucająca wszystkich wokół, chyba że… dojdzie do pewnych, bardzo niechętnych i niechcianych kompromisów. Podobno matki lwice, próbujące odzyskać dzieci, są zdolne do wszystkiego, ale prawdopodobnie dotyczy to także ojców, gotowych wkupić się w łaski potężnymi „darami”. Za które jesteśmy wdzięczni, nawet jeśli przynosi je Lucyfer.
W
Beat the Devil było mnóstwo emocji, wzruszeń i łkań, horroru przetykanego doskonałymi wstawkami humorystycznymi i sporo dobrej gry aktorskiej – mieszanki, za którą wciąż kochamy serial, mimo jego sędziwego wieku.
Z piosenek towarzyszących odcinkowi polecamy raczej
Cat’s in the craddle na zapijanie smutków w barze, aniżeli wkurzające Rowenę, wyśpiewywane przez Lucyfera „Gwine to run all night or de Camptown Races” (wyraźnie Gwiazda Zaranna lubi denerwować ludzi fałszowaniem - jako on sam i niegdyś jako halucynacja Sama). I pomyśleć, że w rzeczywistości Mark Pellegrino śpiewa całkiem nieźle…
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h