Po fajerwerkach na koniec poprzedniego odcinka (chyba tylko Nie z tego świata potrafi pozbyć się głównego złego w połowie sezonu), w tym spodziewaliśmy się większej dramy i angstu, a dostaliśmy zupełnie coś innego – słodko-gorzką opowieść o tym, że nikt nie powinien uszczęśliwiać innych na siłę. Czy to dobrze, czy źle – trudno jednoznacznie ocenić, acz spora dawka humoru z pewnością odcinkowi nie zaszkodziła.
W sumie nie możemy narzekać, bo trochę dramy jednak się pojawiło, zwłaszcza w kontekście Sama, któremu śmierć większości łowców ze świata Apokalipsy, na czele z Maggie, mocno dała się we znaki, więc – co było to przewidzenia, pocieszenia szukał w rozwiązywaniu kolejnych „spraw”.
Osobiście brakowało mi większych zmagań wewnętrznych Deana, który w końcu uwolnił się od archanioła Michała i również był świadkiem masakry w Bunkrze, a wydaje się, jakby zbyt błyskawicznie doszedł do siebie i powrócił do własnego, bardziej wyluzowanego ja, z apetytem na wielowarstwowe kanapki i wyspanie się za wszystkie czasy. Choć, tak jak Sama, Castiela i wszystkich widzów, frapuje go pytanie, ile duszy zostało Jackowi.
Sam Jack również tego nie wie, choć twierdzi, że czuje się inaczej, co już samo w sobie zdaje się niepokojące i nic tu nie pomogą testy ciasteczkowe („diabelskie” czy „anielskie” – co wybierze młody, oto jest pytanie), ani mistyczne rozmowy nad kawą z, jakby nie było, ekspertem od w miarę uczciwego życia bez duszy, czyli Donatello. Sugestia proroka, by w swym postępowaniu Jack kierował się dewizą, co by na jego miejscu zrobili Winchesterowie, może przynieść więcej szkód niż pożytku, bo Sam i Dean czasami postępują bardzo irracjonalnie, a młody chyba nie do końca pojmuje ich tok rozumowania. Tak czy inaczej, scenarzyści zasiali ziarno niepokoju, a pytanie o duszę Jacka wciąż pozostaje bez odpowiedzi.
Podczas gdy Dean wraz z Jackiem (i wężem) odwiedzali proroka Donatello, Sam z Castielem zawitali do żywcem przeniesionego z lat 50-tych, „sielskiego” miasteczka Charming Acres, by rozwiązać sprawę młodego mężczyzny, któremu na pobliskiej stacji benzynowej głowa eksplodowała jak, ujmując to słowami Castiela „dojrzały melon na słońcu”.
Bo Castiel w tym odcinku rzuca znakomitymi tekstami, jest na zmianę kąśliwy, spanikowany i bojowy, do tego jakimś cudem przypomniał sobie, że całkiem nieźle walczy, a jeszcze lepiej przemawia do rozumu tym, którzy go chwilowo stracili. Scenarzyści częściej powinni w ten sposób prowadzić postać anioła, zamiast rozmieniać ją na drobne, co im się, niestety, zdarza.
Jednak wielkim wygranym Peace of mind okazał się Sam, a przede wszystkim jego nieoczekiwana przemiana w Charming Acres, może nieco niekomfortowa dla Castiela, ale wywołująca prawdziwe salwy śmiechu u widzów. Jared Padalecki musiał się wybornie bawić na planie, tym bardziej, że odcinek wprost naszpikowano nawiązaniami do równie komediowych wstawek z wcześniejszych sezonów – a to maciupcia filiżanka, a to trudna sztuka picia przez słomkę, że o „fałszywej” żonie nie wspomnę.
A chociaż sielsko-anielską wizję Charming Acres, zapożyczoną z filmu Pleasantville oglądało się z pewnym rozrzewnieniem, na koniec, dla niektórych dobry, dla innych, w tym burmistrza miasteczka z wyczuciem granego przez Billa Dowa – niekoniecznie, dobrze było wrócić do serialowej rzeczywistości. Nawet jeśli wiemy, że przyszłość przyniesie bohaterom (i nam) nową dawkę angstu i dramy. Cóż, bez angstu i dramy (i odrobiny przewrotnego humoru) nie byłoby
Supernatural.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h