Serial Niewierni jest produkcją telewizyjną, która wprowadza widza w błąd. Format stwarza pozory głębokiej analizy współczesności, obiecując psychologiczno-filozoficzną eksplorację kwestii takich jak stosunki międzyludzkie w hedonistycznym, skomercjalizowanym świecie czy samotność jednostki otoczonej bliskimi ludźmi. W rzeczywistości jednak serial nic nie wnosi do powyższych tematów, a jedynie mami widzów górnolotnymi sloganami.
Już sama czołówka produkcji USA Network ociera się o tandetę i jest doskonałym odniesieniem do poziomu artystycznego Niewiernych. Z prędkością światła prezentowane nam są slajdy przedstawiające pozornie kontrowersyjne tematy. Pieniądze, seks, wielki telewizor 3D, szybki samochód i nagle… świątynia buddyjska, a zaraz później znów kobieta w wyzywającej pozie, markowe ubrania i tak dalej. Całość ubarwiają dźwięki utworu Satisfaction zespołu The Rolling Stones. Tym razem wykonuje go jednak pewna pani, nucąc zmysłowym głosem refren do popowego podkładu, tak jakby podczas aktu seksualnego rzeczywiście nie mogła doznać zaspokojenia…Ta chaotyczna dosłowność w oprawie audiowizualnej czołówki doskonale obrazuje charakter serialu. Wepchnijmy do fabuły wszystko, co problematyczne w życiu codziennym współczesnego społeczeństwa, ale upewnijmy się, aby widz ani na chwilę się nie pogubi w naszej opowieści. W końcu oglądający seriale telewizyjne nie grzeszą inteligencją i przenikliwością…
Głównym bohaterem serialu jest Neil Truman, zdolny bankowiec, który w życiu osiągnął chyba już wszystko. Ma świetną pracę, wspaniałą rodzinę i gigantyczny telewizor 3D w salonie. Prowadzi pozornie szczęśliwe życie, ale pewne wydarzenie sprawia, że Neil doznaje objawienia. Siedząc w nieklimatyzowanym samolocie i czekając na start, który nie następuje, Neil niczym Lester Burnham z American Beauty decyduje się na zmianę życia. W odróżnieniu jednak od bohatera granego przez Kevin Spacey, przyczyny takiej decyzji u Neila nie są zrozumiałe. Było mu za gorąco? Stewardessa wyprowadziła go z równowagi? Miał po prostu gorszy dzień?
Neil postanawia wrócić do domu, aby zakomunikować swojej żonie wspaniałą nowinę, że odtąd pieniądze i status społeczny przestaną mieć dla nich jakiekolwiek znaczenia. Niestety czeka go niemiła niespodzianka. Pod jego nieobecność Grace zabawia się niecnie z przystojnym, młodym kochankiem. Neil wzburzony zapomina całkowicie o swoich planach na przyszłość i postanawia skonfrontować się z owym miłośnikiem cudzych żon. Gdy ten opuszcza domostwo, Neil napada go i... sam dostaje niezłe lanie. Okazuje się, że mężczyzna jest męską prostytutką, wynajętą przez Grace w celu zaspokojenia potrzeb. Jak reaguje na to Neil? Dwojako. Po pierwsze postanawia sam spróbować tego zawodu, po drugie udaje się do pobliskiego klasztoru buddyjskiego, aby odnaleźć sens życia. W tym momencie losy Neila stają się prawdziwą fabularną papką.
Główną i podstawową wadą Satisfaction jest powierzchowność. Bohater przybywa do Mistrza zen w poszukiwaniu prawdy. Ten jednak, zamiast wnieść w życie swojego gościa trochę filozofii Dalekiego Wschodu, rzuca formułkami wyjętymi żywcem z książek Paulo Coelho lub zachowuje się niczym domorosły psycholog, radząc głównemu bohaterowi, jak rozwiązać problemy. W przeciągu całego sezonu wątek zen przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Nie ma w tym żadnej filozofii, a mistrz odgrywa rolę epizodyczną.
Powierzchowność widoczna jest również w przypadku nowych wyzwań zawodowych głównego bohatera. Mimo że sam pomysł zostania mężczyzną do towarzystwa jest ciekawy, jego realizacja pozostawia wiele do życzenia. Neil zaczyna sypiać z innymi kobietami. Niestety z tych relacji nic nie wynika. W przeciągu całego sezonu poznajemy kilka pań, których losy są zupełnie nieinteresujące. Twórcy serialu, zamiast wgłębić się w ich historię w celu podbudowania psychologicznie postaci, skupiają się na krótkich, nieciekawych scenach, podczas których Neil rozwiązuje wszystkie ich problemy ciepłą rozmową i namiętnością. Praktycznie każda z nowych wybranek bohatera posiada ten sam zestaw cech, co czyni kolejne odcinki niemiłosiernie powtarzalnymi.
Najwięcej czasu twórcy poświęcają sytuacji rodzinnej Trumanów. Neil i Grace mają córkę Anikę. Oprócz tego, że są oni powiązani wspólną historią, każdej z tych postaci towarzyszy osobisty wątek. Grace jest uwikłana w toksyczny związek ze swoim kochankiem, Neil zmaga się z wyżej omawianymi problemami, a Anika przeżywa pierwsze miłości, wkraczając w okres dojrzewania. Między postaciami trwa cały czas gra pozorów. Neil nie mówi żonie, że wie o jej zdradzie. Ta również się nie przyznaje do związku z kochankiem, choć w przeciągu sezonu dowiaduje się, że jej mąż jest świadom popełnionego przez nią występku.
Stosunki w rodzinie to zawsze ciekawy temat, zwłaszcza gdy pojawiają się motywy świadczące o patologii i rozkładzie. Niestety i tym razem twórcy nie stanęli na wysokości zadania. Scenarzystom nie udało się napisać relacji między bohaterami tak, aby wywoływały emocje i zachęcały do dalszego ich śledzenia. Wątki co chwilę zataczają koła. Grace raz kocha Neila, raz chce go zostawić dla namiętnego kochanka. Pan Truman natomiast sam nie wie, czego chce. Mimo tej całej mądrości, którą czerpie z filozofii zen i z własnego życia, wciąż zachowuje się jak dziecko we mgle.
Takie rozwiązania powodują znużenie i brak zainteresowania u oglądających. Jak długo można śledzić losy ludzi, którzy nie wychodzą poza grę pozorów i rozmawiają ze sobą pustymi sloganami, niemającymi przełożenia na bieżące wydarzenia? W przeciągu pierwszego sezonu tak naprawdę nie wydarza się nic znaczącego w sytuacji rodzinnej Neila. Fabuła kilkakrotnie zatocza koła, a bohaterowie co rusz stają w punkcie wyjścia.
Ta cała powierzchowność odbija się bardzo mocno na przesłaniu serialu. Widz, siadając przed ekranem, oczekuje prawdy i błyskotliwej analizy współczesności. Tego można się spodziewać po interesującym zarysie fabularnym. Dostajemy jednak źle napisany scenariusz z nieciekawymi postaciami i pustymi, wydumanymi hasłami, którymi epatuje na co dzień telewizja czy tania rozrywka. Można odnieść wrażenie, że twórcy zainspirowani wielkimi produkcjami, takimi jak Six Feet Under, The Sopranos czy Modern Family chcieli podpiąć się pod taką estetykę, jednak zamiast udanego nawiązania, powstał miszmasz przypominający worek pełen kolorowych klisz i slajdów z czołówki. Ani to zabawne, ani dramatyczne. Gatunkowo najbliżej serialowi do produkcji obyczajowej, która nie próbuje ani wywołać emocji, ani rozśmieszyć, ani dać do myślenia.
Serial Niewierni nie odpowiada na żadne pytania, co gorsze, nie zadaje właściwych pytań. Jaka naprawdę jest przyczyna rozpadu rodziny Trumanów? Czemu bohaterowie nie potrafią zaznać ukojenia, mimo pozornie szczęśliwego życia? To podstawowe kwestie, które w serialu nie są nawet muśnięte. Za to dowiadujemy się po raz kolejny, że seks, pieniądze i pozycja społeczna to nie rozwiązanie, że powinniśmy się bardziej kochać i poświęcać więcej czasu bliskim. Takie trywializmy nie przystają produkcji silącej się na coś więcej niż rozrywkowa papka dla mas. Produkcja Niewierni nie sprawdza się ani jako serial ambitny, ani jako propozycja lekka. Jest po prostu miałka, bezbarwna, przeciętna. Takich rzeczy należy unikać we współczesnej telewizji.