Nie ma na tym świecie osoby, która o wiecznie nieuchwytnych i starannie przed nami ukrytych skrawkach Wielkiego Piękna mówiłaby lepiej niż Paolo Sorrentino. To esteta niedościgniony, zaklinacz ekranowego wdzięku, stojący za kamerą geniusz, który w sobie tylko znany sposób w filmach i serialach szkicuje pejzaże rzeczywistości z pogranicza jawy i snu. Kilka lat temu przyśnił mu się więc przewyborny Młody papież, opowieść o Piusie XIII (Jude Law) i pontyfikacie, który Kościołem najpierw wstrząsnął, by później zwrócić uwagę wiernych w stronę pozornie banalnej prawdy: Bóg jest miłością! Teraz włoski artysta po 3 latach wraca do tamtej historii, a jego Nowy papież już w dwóch otwierających odcinkach udowadnia, że staje się nie tylko godną kontynuacją, ale i nowym otwarciem - tak dla ekranowych bohaterów, jak i nakreślonego przez Sorrentino, nie tak znowu fikcyjnego Kościoła. Reżyser przesuwa fabularne środki ciężkości, zmienia narracyjne wektory, a przy tym wszystkim z wielką gracją i wyjątkowym pietyzmem pyta o kondycję współczesnego, rzymskiego katolicyzmu. Gdzieś spomiędzy refleksyjnej tonacji, estetycznych uniesień i subtelnie ironicznych zabiegów wyziera obraz ludzi bezgranicznie zagubionych, wątpiących w "tu i teraz", przerażonych jutrem. Tym ludziom trzeba kolejnego następcy św. Piotra; Duch Święty, kardynał Voiello i sam twórca produkcji zrobią wszystko, by obsadzanie Tronu Piotrowego zapadło nam w pamięć już na zawsze. Idzie nowy papież, lecz to wciąż to samo arcydzieło.  Otwierający sezon zakończył się cliffhangerem - po raz pierwszy pokazujący się publicznie papież Belardo doznaje w Wenecji ataku serca. Mijają długie miesiące, kolejne przeszczepy się nie przyjmują, katolicy całego świata zatracają się w "bałwochwalczym" kulcie Piusa XIII, islamski kalifat grozi chrześcijanom śmiercią, a Watykan raz jeszcze zaczyna przypominać stajnię Augiasza. Nawet zaganiane do snu zakonnice pod osłoną nocy zakładają szpilki i palą papierosy. Ten krajobraz jak kania dżdżu łaknie nowego przewodnika. Sekretarz Stanu Stolicy Apostolskiej, wszechpotężny kardynał Voiello (Silvio Orlando, czapki z głów!), rozpoczyna machinacje mające doprowadzić do kolejnego konklawe. Powody jego wolty są zgoła przyziemne, ale purpurat nie byłby sobą, gdyby nie wyznał innym Książętom Kościoła, że natchnął go Duch Święty - w dodatku na następcę św. Piotra wybrał go samego. Choć konklawe u Sorrentino rozpoczyna się znaną m.in. z pogrzebu Jana Pawła II, poruszającą litanią do Wszystkich Świętych, relatywnie szybko przechodzi ono w podrasowaną współczesnymi brzmieniami i ufundowaną na politycznych przepychankach bitkę o Kościół kompromisowy. Voiello zbiera bowiem zbyt mało głosów, by zwyciężyć, a jego największy rywal, kardynał Hernandez (Orlando w podwójnej roli żartuje nawet ze swojego pieprzyka na policzku), jest wciąż blokowany przez głównego rywala. Rzutem na taśmę purpuraci doprowadzają do wyboru kardynała Vigliettiego, spowiednika pogrążonego w śpiączce Piusa XIII - z założenia nowym Ojcem Świętym można przecież sterować wedle uznania. Gorzej tylko, że następca św. Piotra przybiera imię Franciszek II i rozpoczyna taką reformę Kościoła, o której chyba nawet Duchowi Świętemu się nie śniło. 
fot. Gianni Fiorito/HBO
Egzystencjalno-ironistyczna tonacja, z której Sorrentino lepi najpierw ekranowe konklawe, a później pontyfikat nowo wybranego papieża, to bez dwóch zdań jedna z najlepszych rzeczy, jakie pokazała nam w XXI wieku telewizja. Reżyser na obu polach dosłownie i w przenośni przekracza próg niemożliwości: gdy sądzisz, że już nastąpiło apogeum, włoski artysta pokazuje, iż w rękawie trzyma całą serię kolejnych. Przypomina to poniekąd bombardowanie widza, którego twórca zabiera gdzieś w stronę przedziwnego świata utkanego z absurdu i subtelnie zaserwowanej groteski. Kapitalnie wypadają więc sceny, w których kardynał Hernandez spotyka w łazience siebie samego w osobie Voiello i dworuje sobie z histopatologii pieprzyka, czy też sekwencja, w której wymykającemu się spod kontroli Franciszkowi II gołąb podkradnie przemówienie, nie mówiąc już o obstawianiu się tego ostatniego armią postawnych zakonników czy wskakiwaniu na tron na hobbitowską modłę. Naprawdę nie pamiętam kiedy telewizja dostarczyła mi tak zróżnicowanego spektrum emocji; Sorrentino przecież nawet w swojej ironii jest pierwszorzędnym myślicielem, który w Kościół nie tyle uderza, co otacza go niepojętą, ojcowską wręcz miłością. W unikalny sposób za pomocą ekranowych analogii udaje mu się więc i gloryfikować, i jednocześnie krytykować styl pontyfikatu Franciszka z prawdziwego świata - papież Viglietii otwiera bramy Watykanu na imigrantów, a wszystkie skarby Kościoła ku własnej uciesze wyprzedaje z uporem maniaka. Jest poklask wśród wiernych i lewicowych intelektualistów, ale te młyny od 2 tysięcy lat mieliły przecież powoli. Sorrentino fantastycznie przerysowuje papiestwo Bergoglio, pokazując, że nawet za widoczną na pierwszy rzut oka otwartością może kryć się radykalizacja. Czy taki pontyfikat ma rację bytu? Nie w świecie włoskiego reżysera; tutaj po hermetycznym, ale i hołubionym Piusie XIII potrzeba raczej drogi środka. Najlepsze dopiero przed nami.  Śmierć Franciszka II przychodzi więc nagle, ale i spodziewanie - czas na jeszcze jedno, może już ostatnie działanie Voiello. W trakcie zakończonego konklawe istotna grupa hierarchów głosowała na nieobecnego sir Johna Brannoxa (John Malkovich), który prawdopodobnie jako jedyny może pojednać zwaśnione grupy stronników Sekretarza Stanu i Hernandeza. Postać to w kręgu Książąt Kościoła tyleż tajemnicza, co legendarna. Z rozrzewnieniem i estymą wspomina się to, w jaki sposób nawraca anglikanów na katolicyzm czy fakt bycia uczniem kardynała Newmana (to zapewne nawiązanie do słynnego kardynała Jana Henryka Newmana, wybitnego teologa, który z anglikanizmu konwertował się na wiarę rzymskich katolików). Grupa purpuratów pod wodzą Voiello udaje się więc do jego brytyjskiej posiadłości, by wybadać to, czy papabile w ogóle rozważa możliwość wstąpienia na Tron Piotrowy. Odpowiedź nie nadejdzie od razu; w drugim odcinku nie chodzi więc o zmianę torów fabularnych, co o poznanie widza z Brannoxem. Spotkanie to przytłacza na każdym możliwym poziomie - angielski arystokrata już po kilku minutach ekranowej ekspozycji staje się bodajże najbardziej charyzmatyczną postacią w całej historii tej produkcji, a mówimy tu przecież o serialu, w którym brylują fenomenalni Voiello i Belardo. Sir John jest wyrafinowany aż do granic wytrzymałości; to intelektualista pełną gębą, myśliciel, większy niż życie heros jednocześnie nadzwyczaj kruchy w swoim stylu bycia. Wiele wskazuje na to, że zmaga się z życiowymi traumami zaklętymi w chronicznej depresji. Kardynałowie widzą w nim nadzieję na wyjście z watykańskiego impasu; z jednej strony to całkiem zasadne, Brannox jest bowiem bezgraniczne uwodzicielski, z drugiej zaś zupełnie nierozważne - demony panoszące się po psyche arystokraty mogą rodzić podejrzenie, że następcą św. Piotra zostanie osoba całkowicie nieprzewidywalna.  U Sorrentino członkowie obsady mają za zadanie nawet nie tyle grać swoje role, co zupełnie wolni szybować w aktorskiej stratosferze - tej samej, w której przemieszczał się już Law, a w której ciągle lata Orlando. Teraz muszą oni zrobić miejsce Malkovichowi, który na przestrzeni kilku minut w kontakcie z innymi aktorami zachowywał się tak, jak profesor rozstawiający swoich uczniów po kątach. Charyzma Brannoxa niemalże dosłownie wylewa się z ekranu, a amerykański aktor w fenomenalny sposób łączy w serialu swój charakterystyczny "lodowy spokój" z niezamierzonymi próbami taranowania widza. Wiemy już, że w kolejnych odcinkach będziemy mieli jeszcze więcej okazji do delektowania się jego aktorskim kunsztem. A przecież włoski twórca ma na podorędziu subtelnie przemykające w rozmaitych scenach ducha i walczące o życie ciało papieża Belardo... Do tego wszystkiego dochodzi fakt, że Sorrentino znów daje się nam poznać jako mistrz nad mistrze w materii łączenia form sztuki. Ścieżka dźwiękowa Nowego papieża uderza swoją przewrotnością, a sięgający po liczne malarskie i rzeźbiarskie nawiązania twórca w genialny sposób szkicuje przed nami sceny-freski, jak ta z czołówki, w której popalające papierosy zakonnice wiją się wokół neonowego krzyża w ramach zmysłowego tańca. Są tu kadry tak starannie naświetlone i aktorsko rozstawione, że przy zachowaniu odpowiednich proporcji mogłyby znaleźć swoje miejsce w tej czy innej galerii sztuki. Sorrentino jest bowiem tak filmowcem, jak i ekranowym malarzem czy rzeźbiarzem, a znakomita większość rzeczy, która wychodzi spod jego ręki, naznaczona jest próbą uchwycenia skończonego w swej nieskończoności piękna. Ot, artyzm w stanie czystym. Nowy papież już nadszedł i zrobił to w sposób natchniony, naznaczony pierwszorzędnym kunsztem artystycznym. Paolo Sorrentino raz jeszcze wchodzi na poziom nieosiągalny dla innych twórców - w świecie przerysowanej brzydoty ludzkich przywar i ułomności udaje mu się uchwycić piękno i kondycję współczesności. Poszczególne kadry i sekwencje kłębią się tu i nieustannie pączkują, by po chwili przeobrażać się w coś zupełnie już odmiennego. Od zwątpienia po wiarę, od religijności po człowieczeństwo. Cała ta rzeczywistość jest intencjonalnie przejaskrawiona, rysowana ostrą kreską wzorców postaw i zachowań, które widzimy wszędzie dookoła nas, a które do obecnej doby wydają się pasować jak pięść do nosa. Gdzieś za tymi watykańskimi machinacjami, religijnymi bolączkami i egzystencjalnymi katuszami coś się czai. Jedni powiedzą, że życie, inni wskażą na śmierć. Jak dla mnie tym czymś jest jednak prawda o nas samych. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj