Scott ponownie wraca do hitu sprzed lat. Szkoda, że nie ma już tego wyczucia co kiedyś.
W wyniku awarii załoga statku Przymierze zostaje przedwcześnie wybudzona z hibernacji. Podczas prowadzonych napraw odbiera tajemniczy sygnał z nieznanej planety, która wydaje się być prawdziwym rajem dla człowieka. Członkowie ekspedycji szybko się jednak przekonują, że trafili do mrocznego, pełnego tajemnic i zagadek świata, którego jedynym mieszkańcem jest android David (
Michael Fassbender), ocalały z katastrofy Prometeusza. Gdy odkrywają, że świat ten kryje w sobie niewyobrażalne zagrożenie, muszą podjąć przerażającą próbę ucieczki.
Po pięciu latach Ridley Scott powraca do świata Alienów. Niestety, zaczyna zachowywać się jak George Lucas podczas tworzenia Epizodu I-III. Mianowicie na siłę stara się wytłumaczyć, skąd wzięła się rasa Obcych. Jaka jest geneza ich powstania. Co skutecznie odbiera widzom frajdę z tajemniczości poprzednich części. Dorabia tandetna historię inspirowaną chyba
Wyspą doktora Moreau. Muszę jednak przyznać, że
Alien: Covenant podobał mi się o wiele bardziej niż
Prometheus. Choć o to raczej nietrudno.
Scott postanowił połączyć Prometeusza z Obcym. Mamy więc historię kreacji gatunku oraz pasażerów statku zmierzającego na nową planetę, by się na niej osiedlić. Jest mrocznie. Miejscami strasznie. Trup ściele się gęsto. Brakuje jednak tego specyficznego klimatu. Może dlatego, że reżyser używa cały czas tej samej, sprawdzonej kalki. Zarówno jeśli chodzi o wygląd postaci, jak i sposoby rozprawienia się z bestiami. Katherine Waterson, grająca Daniels, została tak wystylizowana, by przypominać Ripley z
Alien. Aliena można zabić tylko za pomocą ciężkiego, mechanicznego sprzętu. To już wcześniej widzieliśmy. Oczekiwałem po Scotcie czegoś oryginalnego, a otrzymałem odgrzewanego kotleta, który na dodatek psuje mi odbiór poprzednich części.
Mocną stroną
Przymierza jest aktorstwo. Zwłaszcza Fassbender wykorzystuje szansę, grając rolę aż dwóch androidów. Znanego nam z Prometeusza Davida i nową wersję podróżującą z kolonią, Waltera. Aktorowi świetnie udaje się powściągnąć jakiekolwiek emocje na twarzy tak, by widz faktycznie uwierzył, że ma do czynienia z maszyną. Krótko mówiąc, Fassbender kradnie każdą scenę, w której się pojawia. Z powierzonych zadań świetnie wywiązują się także
Demián Bichir jako wyrachowany i twardy żołnierz oraz
Billy Crudup jako fanatycznie uduchowiony kapitan statku. Do obsady nie pasuje mi jedynie
Danny McBride, który kojarzy mi się bardziej z repertuarem komediowym, niż kinem grozy.
To, co nowy
Alien zawala na poziomie scenariusza, stara się nadrobić wizualnie. Statek, planeta, miasto. Wszystko to zostało zrealizowane ze smakiem i pomysłem. Jest surowo i chwilami przerażająco. Widać, że ekipa od scenografii miała wizję i konsekwentnie ją realizowała. Szkoda, że autorzy scenariusza nie spisali się z równą finezją.
Obcy: Przymierze chce trochę na siłę wykorzystać to, że ma kategorię R. Stąd moim zdaniem jest za dużo krwi na ekranie. W poprzednich częściach jej tyle nie było, a i tak wiało grozą. Niestety, nowy film Scotta to nic innego, jak żerowanie na znakomitej marce, której kolejne kontynuacje swoim poziomem nie dorównują oryginałowi, a nawet trochę psują jego odbiór.
Jeśli byłby to film o ludziach walczących z jakimś dziwnym obcym, to byłby dobry, ale mówimy tu o kultowym
Alienie. Ja naprawdę nie czułem potrzeby poznania historii tego, skąd się wziął. A teraz, gdy wiem, najchętniej bym o tym zapomniał.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h