The Siege of Jadotville to film nietuzinkowy z kilku powodów. Po pierwsze, miejscem akcji jest Kongo, konkretnie prowincja Katanga, w okresie tamtejszej wojny domowej. Po drugie, przedstawia on ciemniejsze oblicze ONZ, wręcz jestem skłonny powiedzieć, ze prócz  postaci Pata Quinlana (zaskakująco dobry w tej roli Jamie Dornan pokazujący nam tutaj swoją jedną, jasną stronę), jego oddziału oraz złego antagonisty, generała Czombe, wszyscy inni operują na przeróżnych odcieniach szarości. Po trzecie zaś, jest to obraz zderzenia dwóch epok w historii wojskowości. Mamy tutaj w większości przypadków archaiczną, drugowojenną broń oddziału ONZ, jednolite mundury bez barw maskujących i plastikowe hełmy. Z drugiej jednak strony widzimy do dziś używane modele samochodów, śmigłowiec UH-1 czy też jeden z pierwszych samolotów odrzutowych i – będący wtedy już od 5 lat w produkcji – legendarny transportowiec C-130. Oś fabuły, jak można się domyślić, stanowi tytułowe The Siege of Jadotville, podczas którego kompania A 35 batalionu Armii Irlandzkiej (w służbie ONZ) stawiła opór milicji generała Czombe wspieranej przez żołnierzy Legii Cudzoziemskiej. Widz nie jest jednak rzucony od razu na głęboką wodę. Wydarzenia, prowadzące do owej bitwy, są wyjaśnione w sprawny sposób, niewymagający zaglądania do Bóg wie jakiej liczby źródeł historycznych, by zrozumieć, co się dzieje. Nawet podczas trwania właściwiej bitwy akcja rozgrywa się na kilku płaszczyznach, dając nam szeroki ogląd sytuacji. Samo przedstawienie postaci też jest co najmniej poprawne. Choć te drugoplanowe są potraktowane po macoszemu, to główni bohaterowie zostają obdarzeni głębią, a widz szybko może wyrobić sobie o nich zdanie. Jednym z najbardziej wyróżniających się bohaterów jest Rene Faulques (Guillaume Canet), który, mimo że jest antagonistą, w kluczowym momencie wykazuje honor i szacunek dla swoich przeciwników). W zasadzie nie ma tu słabo zagranej roli, nawet te, które mają dosłownie po kilka słów i gestów, wypadają naturalnie. Wielki plus dla twórców za to, że dobrali aktorów względem ich pochodzenia narodowościowego najlepiej, jak można było. W ten sposób zarówno Irlandczycy, jak i Francuzi czy Kongijczycy brzmią tak, jak sobie to wyobrażamy. Od strony wizualnej film prezentuje się bardzo przyjemnie. Przypomina mi bardziej stare filmy wojenne pokroju The Guns of Navarone. Przemoc i śmierć nie są tak dosłowne, jak w przypadku wielu współczesnych produkcji, a twórcy stawiają bardziej na kino wojenno-przygodowe niż okrutny realizm. Jest to moim zdaniem dobry krok, bo takie wyważenie formy pozwala na pokazanie opowiadanej historii szerszemu gronu widzów. Jeśli chodzi o oprawę dźwiękową, absolutnie nie mam jej nic do zarzucenia. Od skocznych irlandzkich rytmów po cięższą muzykę opisową, wszystko komponuje się bardzo dobrze z tym, co dzieje się na ekranie. Reasumując, The Siege of Jadotville to solidne kino wojenne, sięgające po tematykę zapomnianą przez historię, ale wartą poznania. To był zdecydowanie dobry ruch ze strony Netflixa i mam nadzieję, ze nie ostatni. Są bowiem jeszcze takie opowieści, które świat powinien poznać.  
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj