Pięć opowieści, które łączy początkowa scena filmu, ma na celu pokazanie, jak bardzo w naszym życiu niezbędna i niezastąpiona jest przyjaźń. Niezależnie, czy jest to wspierająca się paczka z czasów liceum, znajomi, którzy mają zamiar mieć ze sobą dziecko, starszy facet nawiązujący nić porozumienia z dzieckiem, czy też przyjaciele, którzy razem wygrywają w totka. Wszystkich ich łączy potrzeba przebywania wśród ludzi i nawiązywania bliskich relacji z nimi. Po prostu przyjaźń niestety jednak żeruje na skłonności widzów do wzruszeń spowodowanych określonymi sytuacjami. Szkoda, że są to już dawno zgrane chwyty. Mamy więc 7-latka Antka (Adam Tomaszewski), który leży samotnie w szpitalu po wypadku bez jakiegokolwiek zainteresowania rodziców, którzy bardziej skupiają się na pracy niż na swoim potomku. Czy też potajemny związek Grzegorza (Maciej Zakościelny) z Olą (Katarzyna Dąbrowska) byłą żoną swojego najlepszego kumpla i wspólnika w biznesie Kamila (Piotr Stramowski). I oczywiście temat ciężkiego kalibru, czyli nieuleczalna choroba Julii (Agnieszka Więdłocha). To tylko część opowieści, jakie zobaczymy w tej produkcji, ale wszystkie one mają podobnie sztuczny ton. Historia Antka ma zawierać wątek komediowy, Oli i Grzegorza zapewnić produkcji klasyfikację komedii romantycznej, chociaż w obu przypadkach jest to ogromne nadużycie, bo poza nielicznymi wyjątkami, nie ma w tym filmie nic zabawnego. Filip Zylber to reżyser specjalizujący się w cukierkowych serialach stacji TVN. Pracował przy Prawie Agaty, Lekarzach, BrzydUli czy Prosto w serce. Nie dziwi więc, że jego Po prostu przyjaźń przypomina odcinek specjalny jednej z tych produkcji. Główni bohaterowie żyją w luksusie. Są piękni, młodzi i przebojowi. Forma mikrohistorii, która sprawdziła się w przypadku Listów do M., tu niezbyt działa. Może dlatego, że niektóre opowieści oraz ich bohaterowie są nudni. Nie widzę nic zabawnego czy ciekawego w postaci Jadźki, pokrytej na domiar złego sztucznymi tatuażami, granej przez Aleksandrę Domańską, która lata po mieście, zbierając guziki od garderoby sławnych ludzi. W tym guzik od „tych” spodni Billa Clintona. Jak na tak dużą liczbę znanych i cenionych nazwisk mamy tu nadmiar zmarnowanego potencjału. Z głównej obsady jedynie Bartłomiej Topa, Agnieszka Więdłocha i Krzysztof Stelmaszyk byli w stanie wyciągnąć coś więcej ze swoich postaci. Reszta po prostu plącze się po planie, pozostając obojętnymi dla widzów. Nie można jednak zaprzeczyć, że w filmie Po prostu przyjaźń jest kilka scen, które wywołują ciary. Są tak dobrze zagrane, że ma się wrażenie, że pochodzą z innego filmu. Monolog Więdłochy wygłoszony w łazience, o chęci przeżycia w radości pozostałego jej czasu, to perełka. Aktorka wydobyła z siebie tak przeraźliwy i prawdziwy krzyk, że nawet dźwiękowcy byli zaskoczeni i słychać, że nie byli na niego przygotowani. Fajnie też wypada krótkie, ale za to bardzo treściwe, pojawienie się Profesora, granego przez Piotra Fronczewskiego, objaśniającego rolę ojca w życiu dziecka. Jest też kilka momentów, w których widz się uśmieje, jak choćby wizyta w sklepie z guzikami czy pojawienie się na ekranie Jana Peszka jako dyrektora szpitala. Po prostu przyjaźń nie jest filmem pokroju Planeta singli, która tak fajnie rozpoczęła nam 2016 rok. Ale daleko jej również do tragicznego Kochaj. Produkcja Filipa Zylbera to taki kinowy średniak, który pomimo wielu zgrzytów miło się ogląda. Ale raczej jako produkcję telewizyjną niż kinową. Szkoda, bo było tu sporo potencjału na ciekawe kino.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj