Potwór potwora Frankensteina, Frankenstein - to film jeszcze bardziej pokręcony niż jego tytuł. Czy warto go obejrzeć? Specjalnie dla Was sprawdziliśmy.
Jeśli słysząc tytuł
Potwór potwora Frankensteina, Frankenstein, myślicie, że coś tu nie gra, to macie absolutną rację. Nowy netflixowy mockument jest bowiem jeszcze bardziej absurdalny niż jego tytuł. I choć poprzednie zdanie w wielu przypadkach można by było uznać za komplement, to nie tym razem.
Historia kina pokazała, że mockument niejedną ma twarz. W tej konwencji fałszywego dokumentu mieliśmy już okazję obejrzeć i przezabawny serial o życiu pracowników biura firmy papierniczej (
Biuro) i film o codziennych perypetiach wampirów (
Co robimy w ukryciu). Kiedy w 2009 r.
Joaquin Phoenix wystąpił w
Late Show with David Letterman, oznajmiając, że rzuca aktorstwo dla rapu, wszyscy myśleli, że zwariował. Ale w 2010 r. ukazał się obraz
Joaquin Phoenix: Jestem, jaki jestem i stało się jasne, że ta roczna przygoda Phoenixa jako rapera była tylko mockumentowym spektaklem.
Jak więc widzimy, gatunek ten jest w stanie udźwignąć różne historie. Po seansie mockumentu
Potwór potwora Frankensteina, Frankenstein stwierdzam jednak, że niektóre dziwne pomysły filmowców przerastają nawet ten gatunek. Choć fabuła filmu swoją szkatułkowością próbuje przebić nawet
Rękopis znaleziony w Saragossie, postaram się w miarę klarownie ją przybliżyć. Cały mockument kręci się wokół znanego z serialu
Stranger Things Davida Harboura. Aktor najpierw gra fikcyjną wersję samego siebie, czyli syna, który poszukuje informacji na temat swojego ojca, by następnie wcielić się w rolę… swojego ojca. W trakcie researchu Harbour "syn" natrafia na stary film, w którym jego "ojciec" gra dr. Frankensteina. Żeby jednak było ciekawiej, w filmie tym dr Frankensteina musi chwilowo udawać jego asystent, ponieważ sam doktor w tym czasie musi wcielić się w… potwora Frankensteina. Tylko ręka mistrza mogłaby z takiej fabuły zrobić coś sensownego.
Jak się jednak domyślacie,
Potwór potwora Frankensteina, Frankenstein nie był w żadnym wypadku tworzony ręką mistrza. Dla reżysera filmu,
Daniela Gray Longino, cała ta szalona opowieść okazała się tylko pretekstem do pośmiania się z branży filmowej i wszystkiego, co z nią związane. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że satyra ta jest aż do bólu toporna i nieśmieszna. Bo jak długo może bawić żart o zasadzie Czechowa (jeśli na początku dzieła pojawia się pistolet, w ostatniej scenie na pewno wystrzeli), który jest powtarzany w filmie cyklicznie co pięć minut? Co z tego, że twórcy odwołują się do popkultury i stylistyki horrorów i oper mydlanych z lat 60. (np.
Dark Shadows), jeśli każda wypowiadana przez nich kwestia jest drętwa i trafia w próżnię, nie wywołując u widza żadnej reakcji? Efekt tego wszystkiego jest taki, że obraz ten nie staje się tym, czym chciał pierwotnie być, czyli swego rodzaju filmem o powstawaniu filmu w wersji z przymrużeniem oka. Co prawda mamy Harboura, który swoją nadmiernie egzaltowaną grą aktorską próbuje wyśmiewać napuszonych aktorów teatralnych, którzy myślą, że są w posiadaniu tego jedynego właściwego przepisu na aktorstwo. To fakt, mamy satyrę na metodę Stanisławskiego, a także aktorów, którzy myślą, że intuicja wystarczy do tego, aby przygotować się do roli. Nie zabraknie też przytyków do współczesnej machiny Hollywoodu, w której coraz większą rolę odgrywa ładna buzia, a najwięksi aktorzy pojawiają się w byle jakich szmirach, bo dobrze im zapłacono. Ale to za mało, żeby stworzyć dobry film.
Bo oprócz tego, że ta satyra na branżę filmową jest nieśmieszna i toporna, to jeszcze funkcjonuje tylko i wyłącznie dla samej siebie. Film ten nie prowadzi bowiem do żadnej puenty. Ba, żeby tylko.
Potwór potwora Frankensteina, Frankenstein kończy się w tak niespodziewanym, bezsensownym momencie, że przewijamy to zakończenie z powrotem, by sprawdzić, czy niczego nie przeoczyliśmy. Oczywiście, można to znowu uznać za swego rodzaju eksperyment, zabawę z formą. Ale w kontekście tak nieudanego filmu, zakończenie to jest tylko gwoździem do trumny.
Bardzo boli nieumiejętne wykorzystanie komediowego potencjału Davida Harboura, który po średnio interesującej roli wkurzającego, zaborczego tatuśka z 3. sezonu
Stranger Things, zapewne chętnie pokazałby się w lepszej odsłonie. Aktor ten urodził się wręcz po to, by rozbawiać publikę i naprawdę niewiele trzeba, by śmiać się przy nim do rozpuku. Jednak to, co miał do odegrania w tym nowym netflixowym mockumencie, znowu przypominało tego irytującego serialowego Hoopera, tylko tym razem w znacznie dziwnej i pokręconej odsłonie.
Filmu
Potwór potwora Frankensteina, Frankenstein nie polecam, chyba że w ramach pewnej ciekawostki dla osób, których interesują filmowe eksperymenty formalne. Nawet te nieudane.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h