Konwencja młodzieżowego musicalu pasuje do Riverdale jak ulał. Serial kilkakrotnie udowadniał, że do twarzy mu w przerysowanej teledyskowej formie, żywcem wyjętej z popkulturowych kanałów lat osiemdziesiątych. Naturalną rzeczą było więc zdominowanie czasu ekranowego muzyką. Wreszcie nadarzyła się ku temu okazja. W omawianym odcinku bohaterowie przygotowują się do wystawienia na deskach szkolnego teatru musicalowej adaptacji Carrie Stephen King. Podczas prób śpiewają, tańczą i bawią się. Dodatkowo toczące się wydarzenia zaczynają niebezpiecznie przypominać literacki pierwowzór przedstawienia. Całość się więc zazębia, tworząc dziwaczną adaptację Carrie zarówno w formie, jak i treści. Riverdale po raz kolejny skacze ochoczo w odmęty absurdu i niedorzeczności, mając za nic zasady tradycyjnej opowieści filmowo-serialowej. Nie chodzi tutaj o formę musicalową, która sama w sobie jest unikatowym gatunkiem, rządzącym się specyficznymi prawami. Bohaterowie, gdy nie tańczą i śpiewają, wciąż generują sytuacje, które z logiką i rozsądkiem niewiele mają wspólnego. Można by rzec - dzień jak co dzień dla miłośników formatu. Warto o tym jednak wspomnieć w momencie, gdy na ekranie gości musical, bo w zestawieniu z tym gatunkiem, wyraźnie widać jak daleko odszedł serial od tradycyjnych form telewizyjnych. Riverdale używa tak wielu skrótów, spłyceń i uproszczeń na poziomie treści, że nagłe przekonwertowanie na opowieść muzyczną nie jest szokiem dla widza. Musicale, siłą rzeczy, nie są w stanie przedstawiać zaawansowanych scenariuszy. Poza kilkoma wyjątkami skupiają się na formie, symbolach i płynącym z nich przesłaniu. Riverdale na poziomie treści jest równie ubogie. Nie ma w sobie żadnej głębi, paraboli czy idei. Wypracowało za to bardzo unikatową konwencję, w której pod koniec drugiego sezonu czuje się jak ryba w wodzie. Dzięki swojemu stylowi wyróżnia się wśród konkurencji i z pewnością będzie zapamiętane. Dlatego też odcinek musicalowy jest doskonałym dopełnieniem estetyki i czymś, co po prostu musiało nastąpić. Jak zatem wypada najnowsza odsłona opowieści o Archiem? Przyjemnie, sympatycznie, uroczo. Bez fajerwerków, bez większych wzruszeń, bez emocjonalnego trzęsienia ziemi. Piosenki w wykonaniu młodych aktorów są miłe dla ucha. Choreografia ma znamiona tradycyjnych występów scenicznych. Bohaterowie jak zwykle wypadają bardzo dobrze przed kamerą, ale można odnieść wrażenie, że nie dają z siebie wszystkiego. Madelaine Petsch w roli Cheryll Blossom odgrywa tym razem kluczową rolę, a prezentuje się zaledwie średnio. Nie licząc finałowej konfrontacji z matką w stylu Carrie, jej występy można uznać za nieudane. Wśród pozostałych też trudno kogokolwiek wyróżnić. Aktorzy zdecydowanie nie wykorzystali swoich atutów.  Taniec, śpiew i umiejętne prezentowanie się przed kamerą to coś, w czym zawsze brylowali młodzi i piękni z Riverdale. W najnowszym odcinku aktorzy poradzili sobie z wyzwaniami, ale o żadnej rewelacji nie ma mowy. Jak na Carrie przystało, finał odcinka ma szokujący przebieg. Zamaskowany morderca powraca, a podczas przedstawienia dochodzi do zbrodni. To, że Black Hood nie powiedział jeszcze ostatniego zdania, było oczywiste. Jego comeback można uznać jako zadowalający. Twórcom udaje się zaskoczyć widzów, a tych o słabych nerwach przyprawia nawet o skok ciśnienia. Odcinek musicalowy można uznać za umiarkowany sukces. Twórcy i aktorzy mogli się trochę bardziej postarać i spróbować pograć na emocjach widzów. Śpiewające rozmowy czy taneczne przekomarzania to za mało, aby wzbudzić wśród widzów ekscytację. Riverdale miało szansę, aby jednym odcinkiem upgradować swoją jakość i przyciągnąć do formatu kolejnych widzów. Wyszło średnio, ale miłośnicy Archiego, Betty i Veronici przyjmą zapewne riverdalowskie Carrie z całym dobrodziejstwem inwentarza. Siła oddziaływania serialu to wciąż prawdziwy fenomen.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj