Zombie, wszędzie zombie – tak można było określić popkulturę jeszcze kilka lat temu. Teraz trend na umarlaki nieco wyblakł, ale wciąż powstaje wiele produkcji o żywych trupach. Santa Clarita Diet całkiem przyjemnie wpasował się w tę modę. Niestety 3. sezon nie ma w sobie nic ze świeżości poprzednich serii.
Przez ostatnie lata przemysł rozrywkowy maglował zombiaki na wszystkie możliwe sposoby. Chodzące truposze na poważnie, z przymrużeniem oka, brutalne, artystyczne, a nawet romantyczne. Klimat survivalowy i apokaliptyczne wizje autorów zauroczyły widzów, którzy chętnie łykali kolejne dawki szeptaczy i szwędaczy. Mimo nagromadzenia materiału serial Santa Clarita Diet znalazł swoją niszę. Prezentował nieszablonowy humor i za nic miał poprawność polityczną. Bawił się groteską, doskonale miksował makabrę horrorów gore z sielanką komedii o idealnych rodzinach z amerykańskich przedmieść. Santa Clarita Diet umiejętnie parodiował ograne popkulturowe motywy, czyniąc z serialu inteligentną satyrę. Dodatkowo, drugi sezon położył podwaliny pod budowę większego uniwersum z głębszą mitologią. Teraz wystarczyło utrzymać wypracowaną estetykę i rozwinąć świat, którego genezę widzieliśmy w poprzednich seriach. Niestety niczego takiego tutaj nie ma. Trzeci sezon to odgrzany i nieco zwietrzały kotlet.
Zapomnijcie o rozbudowanej fabule i błyskotliwym scenariuszu. Twórcy raczą nas kilkoma wątkami, które w finale łączą się w dość mało finezyjny sposób. Zapomnijcie o inteligentnym, nieszablonowym humorze. Krótki dialog i puenta rodem z nie najlepszych stand upów – tak wygląda większość żartów z trzeciego sezonu Santa Clarita Diet. Nie ma tu również za wiele kreatywności w budowaniu historii. Na palcach jednej ręki można policzyć motywy napisane i zrealizowane na przekór istniejącym tendencjom. Jednym słowem, najnowsza seria Santa Clarita Diet pozbawiona jest zalet, które czyniły poprzednie odsłony wyjątkowymi. Dlaczego tak się dzieje?
Fabuła najnowszego sezonu skupia się na rywalizacji Hammondów z serbskim zakonem zajmującym się mordowaniem zombie. Czemu serbskim? Bałkański kraj jest zapewne dla Amerykanów wystarczająco egzotycznym, żeby stał się w ich świadomości kolebką żywych trupów. Z tego rejonu pochodzi nowa postać – Dobrivoje Poplovic, w którego wciela się Goran Visnjic, chorwacki aktor znany z Ostrego dyżuru. Portretuje on klasycznego złoczyńcę, stającego do walki z głównymi bohaterami. Niestety produkcja nie stwarza mu okazji do rozwinięcia skrzydeł, ponieważ antybohater pojawia się na ekranie stosunkowo rzadko. Co prawda aktor stara się wpasować w komediową konwencję, ale oprócz nietypowej dla niego mimiki, jego popisy nie robią wielkiego wrażenia. Nie jest ani zabawny, ani złowieszczy. Ot, kolejny villain do zapomnienia.
Jeśli jesteśmy już przy postaciach, warto wspomnieć o głównych bohaterach serialu. Hammondowie nie ewoluowali charakterologicznie, a portretujący ich Drew Barrymore, Timothy Olyphant i Liv Hewson zachowują aktorskie status quo, odgrywając swoich bohaterów. Nie ma tu mowy o jakimś regresie, ale niewidoczny jest również progres. Rozpisując opowieść, twórcy bazowali na chemii pomiędzy Sheilą i Joelem. W najnowszym sezonie jest ona obecna, ale nie działa tak dobrze jak wcześniej. Jak długo można opierać fabułę na relacji dwójki bohaterów, w której praktycznie nic się nie dzieje? Sheila i Joel są tacy sami jak w poprzednich seriach. Mężczyzna poradził sobie psychicznie z żarłocznymi zapędami swojej małżonki, ale jego ogólne nastawienie do sytuacji nie ulega zmianie. Twórcy próbują nieco skomplikować stosunki małżeńskie, stawiając Joela przed dylematem, czy dać się ugryźć żonie i przemienić się w nieśmiertelnego zombie. Finalnie do niczego twórczego to jednak nie prowadzi i nie jest w stanie zmienić tego nawet dziwaczny cliffhanger z ostatniego odcinka.
Serial w dość osobliwy sposób gospodaruje postacie drugoplanowe. Większość z nich pojawia się tylko po to, żeby za chwilę zniknąć, nie odgrywając kompletnie żadnej fabularnej roli. Dzieje się tak zarówno z Radulem i Janko, jak i z Aną Garcią, agentką Tess Rogers czy Winter. Potencjał głowy Gary’ego jest bezlitośnie marnowany, a przecież postać ta mogła rozśmieszać do łez. Jedynie Ron trzyma poziom – jego podejście do bycia nieumarłym jest zabawne i tutaj twórcy nie popełniają błędu, wprowadzając absurd na znany nam z poprzednich serii „santaclaritowy” poziom.
Trzeci sezon nie obfituje w dobrze rozpisane żarty. Seria kuleje przede wszystkim pod względem poczucia humoru. Gdyby wciąż było zabawnie, można byłoby przymknąć oko na mielizny fabularne. Niestety tutaj również mamy schematy i klisze, z których śmialiśmy się już wcześniej w wielu podobnych produkcjach. Znikły gdzieś absurd i groteska. W ich miejsce pojawiły się pseudobłyskotliwe one linery i dość toporne puenty. Poczucie humoru to oczywiście sprawa względna, ale nie da się ukryć faktu, że w Santa Clarita Diet nie jest tak śmiesznie jak kiedyś. Teraz żart opiera się na coraz to nowszych sposobach zarządzania makabrą. Sheila zajada ludzkie palce, jak chrupki i łyka zęby mleczne niczym orzeszki prażone. Praktycznie każdy odcinek wypełniony jest tego typu motywami. Przypomina to konkurencyjną produkcję iZombie, gdzie twórcy w podobny sposób gospodarowali makabrycznymi wstawkami.
Podobieństwa do serialu CW widoczne są z resztą w wielu miejscach. Rywalizacja pomiędzy Hammondami i serbskim zakonem nadaje fabule charakter lekkiej rozrywki z elementami akcji. Sheila niepozornie staje się kimś rodzaju zombie superbohaterki. Twórcy jasno sugerują, że celem protagonistki jest pomoc uciśnionym. W ostatnim epizodzie pani Hammond dostaje nawet swoją własną drużynę do zadań specjalnych, która w widowiskowy sposób rozprawia się z tymi złymi. Tego typu estetyka doskonale koresponduje z przygodami Olivii z iZombie i niestety nie jest to komplement dla recenzowanego serialu. O ile produkcja CW znalazła swoją niszę w mało wymagającej rozrywce posiłkującej się nawiązaniami popkulturowymi, Santa Clarita Diet w trzecim sezonie przestaje być dobrze napisaną groteską i satyrą, a staje się kolejnym netflixowym czasoumilaczem, jakich wiele.
Santa Clarita Diet będzie zapewne kontynuowany, ale czar serialu bezpowrotnie prysł. Zarysowana w poprzednim sezonie mitologia została rozmieniona na drobne, a całość skręciła w stronę taniej rozrywki. Co gorsza, aktorzy też grają na automacie. Bez magnetyzmu Timothy Olyphanta Drew Barrymore irytuje bardziej niż zwykle. Zauroczeni poprzednimi odsłonami powinni poważnie przemyśleć seans trzeciej serii. Po takim kiepskim sezonie produkcja z pewnością straci w ich oczach.