Poziom, jaki reprezentuje Arrow od początku tego sezonu, jest wręcz zdumiewający. Serial, który w pierwszej serii był co najwyżej poprawny, okraszony drętwą grą aktorską Stephena Amella i zawierający sporą ilość mdłej dramy oraz nudnych wątków proceduralnych, ewoluował na naszych oczach w jedną z najlepszych produkcji stacji ogólnodostępnych. Każdy kolejny odcinek to porządna dawka emocji i zaskakujących zwrotów akcji, które zapierają dech w piersiach. Mimo że serial często toczy się na nawet trzech płaszczyznach, każda z nich jest dopracowana i wypada bardzo dobrze. Nie inaczej było tym razem.
W epizodzie siódmym do Starling City powrócił Vertigo, stary znajomy Bojownika, któremu ten za pierwszym razem darował życie. Teraz działania narkotykowego wizjonera nie tylko uderzają w miasto i niewinnych ludzi, ale także w osoby, które dla Olivera Queena są cenniejsze od przyrzeczeń czynionych w imię zmarłego przyjaciela. Kiedy zagrożone jest życie Felicity, Oliver posuwa się do czegoś, czego miał nadzieję już nigdy nie robić. To z kolei otwiera drogę do interesujących zmagań głównego bohatera z samym sobą, których zapewne będziemy świadkami w kolejnych odcinkach. Choć Vertigo był niezłą postacią, bardzo przejaskrawioną i idealnie komiksową, to zakończenie jego losów na tym etapie jest słuszne. Przedłużanie jego wątku mogłoby szybko stać się męczące.
[video-browser playlist="633722" suggest=""]
Druga płaszczyzna epizodu rozgrywa się na sali rozpraw podczas procesu Moiry Queen. Dramat sądowy w stacji CW? Brzmi to jak przepis na całkowitą porażkę, ale całość została nieźle wyważona i zbilansowana. Emocje poszczególnych bohaterów wypadły całkiem przyzwoicie, a dobrze napisany scenariusz pozwolił na uniknięcie patosu. Wynik rozprawy mógł być dla wszystkich sporym zaskoczeniem, ale prawdziwy szok nadszedł dopiero później. Była tylko jedna osoba, która mogła uratować Moirę - i to ona właśnie do serialu powróciła. Może nie wszyscy są zadowoleni, szczególnie gdy wyjawiono kolejną tajemnicę Moiry, ale w tym momencie twórcy Arrow mają przed sobą wiele ścieżek i wiele drzwi. Jak to rozegrają, zależy tylko od nich. Moim zdaniem zasłużyli na zaufanie, a groźba telenoweli nie jest realna.
Z zapartym tchem ogląda się też wydarzenia dziejące się na wyspie. W pierwszym sezonie nie były one najlepszą częścią serialu, teraz stanowią jego bardzo mocny punkt. Nadal obserwujemy splecione już losy Olivera i Sary, których zakończenie przecież znamy. Chciałoby się wręcz, żeby retrospekcji było jeszcze więcej, bo wciąż mamy masę pytań. W interesującym kierunku rozwija się relacja Felicity i Olivera, którzy wspólnych scen powinni mieć jak najwięcej. Chemia pomiędzy nimi jest niesamowita, a z ekranu po prostu iskrzy. To coś, czego nigdy nie było pomiędzy Queenem i Laurel, i całe szczęście, że scen z jedną z najbardziej irytujących kobiecych postaci w telewizji jest tak niewiele.
W tym momencie w Arrow trudno się do czegoś przyczepić. Serial ma jasno nakreśloną drogę, którą sukcesywnie podąża, zgrabnie unikając chaosu i nadmiernego komplikowania poszczególnych wątków. Wstawki humorystyczne nadal trzymają poziom, Felicity jest urocza coraz bardziej, a historia Olivera wciąga, zaskakuje i stanowi cotygodniową świetną rozrywkę. Jeśli twórcy w tym sezonie na coś sobie zapracowali, to na pewno na duży kredyt zaufania, więc z niecierpliwością oczekuję na wprowadzenie postaci Flasha, powrót Ligi Zabójców, rozwinięcie wątku organizacji H.I.V.E. czy dalsze działania największego obrońcy Glades. Może się okazać, że Arrow w kolejnych odcinkach stanie się jeszcze lepsze.