Serial Star Trek: Discovery miał niezły początek sezonu – dobre tempo i ciekawie rozwijaną fabułę. Teraz wszystko się zmieniło. Twórcy nie skupiają się już na tym, co ważne, a w swoim stylu przeciągają historię, wypełniając ekran emocjonalną pustką i nudnymi rozwiązaniami fabularnymi. Na to, co jest rzeczywiście istotne, poświęcili może kilka minut, a potem zaserwowali nam festiwal oczywistości. Scenarzyści za wszelką cenę chcą pokazać, że potrafią poruszać poważne tematy. Jednak produkcja jest rozrywką na dobrym poziomie wtedy, gdy coś się w niej dzieje. Gdyby tylko twórcy na tym się skupili... Początek odcinka jest rozrywkowy, ciekawy i intrygujący. Odkrycie portalu w miejscu, w którym normalnie nic nie widać, pobudza nasze zainteresowanie. Lot przez niego buduje solidne napięcie, a pojawienie się na ekranie Enterprise z alternatywnej rzeczywistości wydaje się obietnicą dobrego odcinka. Niestety Burnham poleciała na misję  razem z Bookiem, więc poważne sprawy musiały wziąć górę. Całkowicie rozumiem zamysł twórców, aby pokazać, kim są Moll i La'k. W końcu do tej pory absolutnie niczego się o nich nie dowiedzieliśmy poza kilkoma ogólnikami. Szkoda więc, że i w tym odcinku poznaliśmy jedynie kilka sztampowych do bólu informacji za sprawą przeidealizowanego i banalnego romansu. To dobrze pokazuje, na czym polega problem Star Trek: Discovery. Scenarzyści powinni jak ognia unikać poważnych rzeczy, bo zwyczajnie nie umieją ich rozpisywać i wykorzystywać na ekranie. Relacja Moll i La'aka nie jest interesująca, nie ma w sobie emocji. W to uczucie po prostu nie da się uwierzyć! Jest przesycone banałami i nudnymi, leniwymi wręcz rozwiązaniami fabularnymi. Dlatego koniec końców ten odcinek niewiele daje, bo już wiedzieliśmy, że bardzo się kochają. Co z tego, że zobaczyliśmy te gatunkowe klisze? To wszystko – tak jak w poprzednim odcinku – można było zamknąć w kilku minutach dialogu. Byłoby to lepsze, efektywne i nie zapychałoby czasu ekranowego kiepską historią.
fot. Paramount+
Twórcy naprawili na szczęście jedną kwestię. Michael Burnham nie jest wszechwiedząca i nie rozwiązuje sam każdego problemu. Teraz – gdy Enterprise ma ulec zderzeniu – ważna jest praca grupowa. Choć oczywiście Burnham odgrywa kluczową rolę w zadaniu, nie jest to pokazane tak łopatologicznie, jak w poprzednich sezonach. I dzięki temu nie sprawia tak negatywnego wrażenia. Nie psuje tego nawet nawiązanie do dawnej miłości Burnham i Booka. Ich późniejsza rozmowa na ten temat nic nie wnosi (jest wyprana z emocji), ale przynajmniej nie wywołuje bólu głowy od banału, jak w przypadku Moll i La'aka. Star Trek: Discovery pozwolił też zaistnieć Raynerowi jako dowódcy na pokładzie Discovery. Twórcy pozwalają dojrzeć postaci do nowej roli. To też wyglądało o wiele lepiej niż w przypadku Burnham na mostku w poprzednich sezonach, w których to zawsze ona znajdowała klucz. Tym razem mamy burzę mózgów i współpracę. Tak powinno być! Dzięki temu Rayner wiele zyskał i stał się lepszą postacią. To kolejny kiepski odcinek Star Trek: Discovery! Twórcy przeciągają czas, bo nie mają ciekawego pomysłu na lepsze wypełnienie czasu ekranowego. Oby przynajmniej mieli jakąś ciekawą wizję na zakończenie. Po dobrym początku serii jest to jednak trochę rozczarowujące.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj