Bo oto na planie w zeszłym roku spotkało się trzech sympatycznych panów w starszym wieku, każdy z Oscarem na koncie, i przez półtorej godziny wspominali stare, dobre, gangsterskie czasy, a gdy znudziły im się wspomnienia, to i czasem trochę sobie postrzelali. Al Pacino, Christopher Walken i Alan Arkin – tytułowi "Twardziele". Ten film to nie dzieło na miarę Coppoli czy Tarantino – z tego nie będzie kolejnych Oscarów czy rekordów Box Office. To taka trochę podróż sentymentalna oparta na kilku ogranych, ale wciąż świetnie brzmiących akordach. Oto jeden gangster wychodzi po latach z więzienia, drugi na niego czeka i wspólnie spędzają dzień. Obaj zdają sobie sprawę z tego, że ich czas już minął, że pora umierać, ale dziś jeszcze żyją. Idą do burdelu (i spotykają tam Weronikę Rosati, która w ten sposób rozwija swoją hollywoodzką karierę), wykradają z domu opieki trzeciego kumpla i zabierają go na wieczorną przejażdżkę, podczas której wymierzają sprawiedliwość lokalnym zbirom – ot, sympatyczna doba z życia twardzieli sprzed lat.
To kino dla fanów starszych panów. Jeśli, jak ja, uwielbiacie Christophera Walkena w każdej ilości, będziecie tym filmem oczarowani – aktor czaruje pełną gamą swych słynnych wyrazów twarzy, charakterystycznych póz czy intonacji głosu. Podobnie Pacino i Arkin. Nie ma tu niczego nowego ani w fabule, ani w dialogach, ani w grze (nawet Rosati przypomina tę znudzoną i świadomą swej atrakcyjności złośnicę, jaką grała w serialu "Majka"), ale ogląda się to z prawdziwą przyjemnością. Czemu? Bo każdy klocek tej filmowej opowieści do siebie pasuje, nie ma tu fałszywych tonów, zgrzytów i nieudanych pomysłów.
I wcale się nie dziwię, że starsi panowie z przyjemnością wzięli udział w tym filmowym projekcie. To przecież już jedna z ostatnich okazji, gdy mogą na ekranie być "twardzielami".