Steve Jobs” wydaje się wchodzić na ekrany w idealnym czasie. Cztery lata minęły już od śmierci współzałożyciela Apple’a, dwa od przestrzelonej biografii z Kutcherem. Tym razem półka jednak wyższa – bo mamy Sorkina, który za scenariusz o nerdzie-geniuszu, którego albo się kocha, albo nienawidzi, dostał wszystkie możliwe nagrody; mamy Boyle’a, dźwigającego ludzkie dramaty z taką łatwością, że wystarcza mu jeszcze czasu i siły na podrasowanie każdego aspektu filmu. Mamy w końcu aktorów u szczytu swojej kariery – nie jakieś tam gwiazdki, ale ikony swobodnie tasujące w nastrojach i stylach grania – od Jobsa po programistę – od Fassbendera po Stuhlbarga. Pytanie tylko, czy widzowie są na to gotowi. Okazuje się, że „Steve Jobs” to film bez uprzedzeń i kompleksów, który nieprzygotowanego widza rzuca na głęboką wodę. Postać Jobsa, reklama z 1984, znajomi, członkowie Apple’a, odrzucona córka – jeśli nie orientujesz się, o co chodzi, to słuchasz każdego słowa wyrzucanego przez bohaterów albo bezradnie rozkładasz ręce, czekając na kolejny trop, dzięki któremu wrócisz na odpowiednią ścieżkę. W filmie Doyle’a nie ma ekspozycji – to bezceremonialne wrzucenie widza w środek akcji, tuż za kulisy tego, jak Jobs zaczął zmieniać świat. To miejsce za sceną służy Sorkinowi za ekwiwalent prawdziwego życia – to tutaj rozgrywają się losy nie tylko samej firmy, ale także przyjaźni, miłości i przyszłości Jobsa. To tu rozgrywa się swego rodzaju psychodrama, pełna powracających sloganów, utartych powiedzonek, które zawsze mają jakieś znaczenie – jeśli nie wiemy tego teraz, to musimy się modlić, byśmy nie przegapili wyjaśnienia między słowami gdzieś w kolejnych minutach. Tutaj jak nigdzie indziej przejawiają się teatralne korzenie Boyle’a. Z każdym słowem wnikamy pod skórę Jobsa, odrywając fałszywe maski i sprawdzając, co się za nimi kryje. Ta skrzętnie budowana dramaturgia - dzielona na trzy odrębne stylistycznie, choć bardzo płynnie połączone ze sobą akty - ma jeszcze ciekawszy sposób na znalezienie swego punktu kulminacyjnego, którego bynajmniej w filmie nie zobaczymy. To, co Sorkin wyczynia, kreśląc akcję i dialogi, nie powinno nas zaskakiwać - w końcu jest mistrzem „kina chodzonego” i rzucania słów z prędkością karabinu maszynowego. I podobnie jak w „The Social Network” także tutaj kłótnie, a nawet zwykłe pogadanki przecinane są montażowym confetti, które nadają tym sytuacjom odpowiednią głębię i konteksty. Jednak gdzieś po drodze przy spotkaniu Danny’ego Boyle’a oraz muzyka Daniela Pembertona „Steve Jobs” nabrał kształtów nie tylko walki o przyszłość Apple’a czy Macintosha, ale o losy całego świata. Kawałek papieru, koszula z kieszenią, ojcowska miłość dzielą firmę od sukcesu. Każde słowo podbijane jest zmęczona twarzą Fassbendera, każdy grymas płynie czasem wśród epickich, klasycznych, czasem elektronicznych dźwięków Pembertona. Jedna, dwie, trzy płaszczyzny, w których – jak w „Inception” – rozgrywa się podobny dramat. A tej wojnie przyglądają się ikony współczesnej historii: Martin Luther King, Bob Dylan, Alan Turing. [video-browser playlist="756256" suggest=""] Niewielu mógłby udźwignąć ten ciężar, ten nadmiar emocji, słów i kroków pokonywanych wokół pokoju. Całe szczęście „Steve Jobs” to aktorskie strzały. Bang! Fassbender. Boom! Winslet. Bach! Daniels. Spróbujcie tylko na nich nie patrzeć, choć wydaje się, że nawet gdyby w filmie aktorzy czytali kwestie z kartki, byłoby to fascynujące. Oczywiście króluje tu Michael Fassbender – to rola, która pozwala mu na pokazanie siebie z każdej strony w najlepszym wydaniu, jak DiCaprio w „The Wolf of Wall Street”, choć nie w tak zwariowany sposób. Tym razem łez na policzkach Irlandczyka nie uświadczymy, chociaż ciężar całego świata spoczywającego na jego barkach jest nad wyraz widoczny. Nominacja do Oscara wydaje się tu być formalnością – podobnie jak dla Boyle’a, Sorkina i Pembertona. „Steve Jobs” ostatecznie staje się klasycznym filmem, który rozpoczyna oscarowy wyścig. To dwugodzinne strzelanie najgrubszymi pociskami – talentem aktorskim, muzycznym i przede wszystkim scenopisarskim. To historia odrobinę zbyt skomplikowana dla potencjalnych widzów, jeśli nie pod względem terminów naukowych, to na pewno na swój realizacyjny, szalony, wielopłaszczyznowy sposób. Krytycy zaś będą się rozpływać. Można narzekać, że gdzieś w tle majaczy Seth Rogen w roli Wozniaka z zapasem trzech lub czterech powtarzanych wkoło fraz lub na (bez)pretensjonalność odgrywania postaci. Nie można tu jednak zarzucić braku szczerości i pewności w kreowaniu filmu – to dzieło stworzone przy pomocy niezwykłej historii, linijki i wielu talentów. „Steve Jobs” jest jak jego bohater – to maszyna, która nie zatrzymuje się ani na chwilę. Złożona, gigantyczna konstrukcja, za którą nie odpowiada tylko jedna osoba. Ikona, którą powinny zapamiętać miliony osób.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj